Jakiś czas temu dostałam mejlem informację o akcji "Czekamy na
polskie wydanie". W mejlu stało:
Coraz częściej
spotykamy się z głosami czytelników o ignorancji wydawców. Petycje z prośbami o
kontynuacje danych tytułów wyglądają mimo wszystko paradoksalnie – prosimy
wydawnictwa o to, żeby wydały coś, za co im potem zapłacimy.
Przez ignorancję rozumiem tutaj ignorowanie przez nas
czytelników dopytujących sie o kolejne tomy jakiejś serii, nie zaś niewiedzę
ogólną. Pal licho semantykę - sama idea jest niezwykle piękna, oto czytelnicy
rozmiłowani w jakimś cyklu łączą się (ponad podziałami) w walce o dobro swoje i
innych odbiorców, poza tym zaś poprawiają humor wydawcy, który widzi i wie, że
wydawane przez niego tytuły są pożądane.
Ponieważ ten blog jest dość niepolityczny i mocno
nieoficjalny, wyznam wam, że ciekawa jestem, ilu wydawców, którzy dostali mejla
o akcji, zachowało się tak samo, jak ja - powiedziało kilka brzydkich słów pod
nosem i wyrżnęło głową w biurko. Zakładam, że większość. Być może większość z
tej większości zrobiła z mejla użytek promocyjny, i, na przykład na fejsie,
wsparło akcję ręcami i nogami. Diabli tam wiedzą.
Niemiłe? Może. Ale jakże prawdziwe. Rynek książki w Polsce
to Karpaty Draculi z filmu Coppoli - miejsce straszne, przygnębiające, ponure
oraz tajemnicze. Żadna tam słoneczna dolinka. Strome zbocza, że tylko zlecieć
ze skałki i kark sobie złamać.
Skąd u mnie taki wesoły nastrój? Z stąd, że wczoraj zaczęły
się kolejne targi w Warszawie, fantastyczna impreza kulturalna zrzeszająca
miłośników słowa pisanego bla, bla, bla. W tym roku Jaguar się nie wystawia -
raz, że miejsce dostaliśmy niespecjalne, dwa, że trochę to jednak kosztuje.
Ludzi wczoraj za wielu nie było, ale nigdy w czwartek nie przewalały się tłumy.
Czy nowa lokalizacja się podoba, okaże się tak naprawdę w sobotę. Święto
świętem, doroczna harówa doroczną harówą, ale gdybyście zajrzeli za kulisy,
przekonalibyście się, że nastroje są minorowe.
Kryzys nakopał do rzyci dokumentnie wszystkich - producentom
mebli, dealerom samochodów, importerom włoskich szynek dojrzewających...
Wydawcom. Księgarzom. Drukarniom. Wszyscy jak leci ograniczają produkcję,
zaciskają zęby i czekają na choćby trochę lepsze czasy. W tej sytuacji
wydawanie kontynuacji serii, która się nie sprzedaje, to strzał w kolano.
Strzał, który może zakończyć się zakażeniem, gangreną i zejściem.
Pisałam kiedyś o śmierci książki. Dołożyliście wielu starań,
by tchnąć w "Żelazny Cierń" trochę życia, ale trup pozostał zimny. Za
lepszych trochę czasów usiłowałam wraz z chętnymi reanimować "Strażników
Veridianu". Po długiej agonii wydaliśmy ostatni tom w bardzo małym
nakładzie.
Żaden wydawca nie zakłada, że wyda pierwszy tom serii, a
potem wystawi środkowy palec i porzuci zgrzytających zębami czytelników. Żaden
wydawca nie kupuje książek po to, żeby potem ich nie wydawać. Ale żaden wydawca
nie może sobie pozwolić na działalność charytatywną. Nie oddacie nam swojego
1%.
Jasne, w mejlu stało jak wół, że nie wydajemy książek, za
które ktoś nam potem zapłaci. Tu powstaje pytanie: ilu trzeba czytelników
gotowych kupić książkę, by zwróciły się poniesione przez wydawcę koszty. Pal
licho zysk, nie mówię o zysku, mówię o kosztach.
Weźmy na tapetę książkę "Pustka" Marie Claire (to
ta nieistniejąca książka, do której dopisywaliście kiedyś zakończenie".
Autorka napisała tom drugi pod tytułem "Pełnia", ale wydawca
oznajmił, że chrzani "Pełnię", autorkę i czytelników - nie wyda i
koniec. Co dalej?
Olewamy tytuł i machamy ręką na zapłaconą zaliczkę lub
brniemy w to dalej, płacimy tłumaczowi, redaktorowi, autorowi okładki,
drukarni... Koniec końców wychodzi na to, że:
- musimy sprzedać calutki puszczony nakład, żeby nam się
kasa zwróciła;
- księgarze nie chcą zamawiać i sprzedawać książki, bo
poprzednia się nie sprzedawała, ergo: "Pełnia" kurzy się w magazynie;
- nie możemy sprzedać całego nakładu, bo nie ma go w
księgarniach.
Powiedzcie mi szczerze - jeśli przez, dajmy na to, pięć
miesięcy, sprzedało się 600 egz. "Pustki", czy wydawca ma prawo
liczyć na to, że jakimś cudem drugi tom wywoła gremialny zachwyt i kupią go ci
wszyscy, którzy nie kupili jedynki? Jedynym sposobem na przekonanie go do
publikacji kolejnych tomów serii, które chcielibyście przeczytać jest
namawianie znajomych do nabycia pierwszego tomu. Bo sprzedaż pierwszego daje
nadzieję na sprzedaż drugiego.
Bardzo optymistycznie jestem ostatnio nastawiona do życia,
serio, ale w całym powyższym tekście nie chodzi o widzimisię wydawcy, o wakacje
na Karaibach i premię dla prezesa - chodzi o to, że rynek jest tak trudny, że
bardzo łatwo można wypaść za burtę. Wierzcie mi - chcielibyśmy być
najcudowniejszym wydawnictwem pod słońce, ale gdybyśmy próbowały zadowolić
wszystkich, bardzo szybko musiałybyśmy otworzyć warzywniak. Najlepiej w
Londynie.
Tak czy siak, po pięciogodzinnym spacerze po targach miałam
przez chwilę chęć założyć ankietę pod tytułem "książki, których nie
przeczytacie" i wpisać tak kilka wyczekiwanych tytułów różnych wydawców...
---
Ale tak poza tym na targach jest sporo ciekawych promocji,
nowe miejsce targowe jest znacznie bardziej przestronne niż Pałac Kultury,
warto więc podjechać :) Oczywiście kawałek torów tramwajowych jest rozkopany,
ale idzie trafić. I tylko niech was nie skusi restauracja targowa, bo tej bez
pardonu mogę przyfasolić - mały wybór, drogo i niesmacznie.