Próba ognia

wtorek, 23 czerwca 2015

Cena sztywna jak trup


Ostatnio przez sieć przewala się kolejna fala artykułów o projekcie wprowadzenia ceny minimalnej na książki. Temat już był, wywołał kilka dyskusji, znudził się, a teraz został ekshumowany. Przeczytałam kilka tekstów na ten temat, kilka komentarzy pod tymiż i odniosłam wrażenie, że do tematu rynku książki w Polsce nadal podchodzi się od... wiadomo.



Czytelnikom, którzy większość czasu spędzają w syberyjskiej dziczy bez dostępu do sieci przypomnę, o co chodzi. A o to, że w sejmie znalazł się projekt ustawy, która nakłada na wydawców i importerów obowiązek ustalenia jednolitej ceny książki przed wprowadzeniem jej do obrotu. Czyli: jak wydawca albo importer powie, że coś kosztuje 39,99 za mniej tego nie kupicie. Przez rok, potem wszystko wyląduje na taniej książce. Zero rabatów, nieważne, czy w księgarniach stacjonarnych, czy w Internecie. Nie i basta.

Słyszę chór zachwyconych głosów.

Przeczytałam ostatnio, że zdaniem autorów ustawy po wprowadzeniu tejże wszystkim zrobi się lepiej. I właścicielom małych księgarni, i wydawcom, i autorom. Ba! Ani się obejrzymy, a ceny książek spadną, tłumy zaczną walić do księgarń, a George R. R. Martin wskrzesi wszystkich Starków. I pewnie dorobi paru nowych.



Najbardziej podobał mi się tekst (przepraszam, ale zgubiłam linkę) o tym, że wysokim cenom winne są rabaty, które sieci księgarskie wymuszają na wydawcach, którzy ten rabat od razu doliczają do ceny książki. Źli, źli wydawcy, oszukują czytelników, dając zniżkę, która tak naprawdę wcale nie jest zniżką, bo książka powinna kosztować tyle, ile kosztuje po rabacie. Wstrząsające.

Owszem, sytuacja rynkowa zmusza wydawców do stawania na rzęsach, a wydanie książki musi być opłacalne. Nie dlatego, że wydawca sczeźnie bez świeżego kawioru i oryginalnego francuskiego szampana (Dom Pérignon, rocznik 1996, 1793 zł za butelkę), ale dlatego, że musi mieć za co wydać kolejny tytuł i, generalnie, dalej działać. Kiedyś już o tym pisałam, ale powtórzę: wydanie książki wiąże się z ponoszeniem kosztów. Trzeba zakupić prawa do tytułu (ceny bywają różne), trzeba ten tytuł przetłumaczyć (oczywiście, gdy mowa o zagranicznej książce), tłumaczenie trzeba zredagować, potem potrzebna jest korekta, skład, okładka, wreszcie druk. Cena tego ostatniego uzależniona jest nie tylko od ilości bajerów, które chcemy dać na froncie i papieru, ale również od nakładu książki. Im wyższy nakład, tym niższa cena.

Zapewne domyślacie się, że nakłady w Polsce nie są oszałamiające?

Gotowej książce przydałaby się jakaś promocja, a to kolejne koszty. Na dobrze rokujące o dość wysokim nakładzie (cena druku spada) można trochę wydać, w tak zwaną "konfekcję" nikt nie będzie pakował Bóg wie jakich pieniędzy. Marża dystrybutora wynosi w Polsce około 50%, więc już na dzień dobry żegnamy się z połową kasy. Z tej reszty, która nam została opłacamy wszystkie powyższe. Dom Pérignon? Raczej swojski cydr, jak dobrze pójdzie.

Jakiś czas temu wyliczałam dokładnie, ile zarabiał Jaguar na jednym egzemplarzu "Monstrumologa" i wyszło ok. 4 zł, o czym Was z resztą radośnie poinformowałam, zirytowana burzliwą dyskusją na temat tego, dlaczego tak drogo. To 4 zł to oczywiście w przypadku, gdy wszystko pójdzie dobrze i nakład się sprzeda. Jak się nie sprzeda, wiadomo... E-booki nie są żadnym wyjściem w przypadku literatury obcojęzycznej, bo ich sprzedaż jest w dalszym ciągu marginalna i raczej nie ma co liczyć na to, że zysk ze sprzedaży e-książki pokryje koszty tłumaczenia i redakcji.

Zastanawia mnie, w jaki sposób ustawa o stałej cenie książki miałaby pomóc wydawcy. Dajmy na to, że chcemy wydać "Pustkę" (to ta książka, w którą Was kiedyś wkręciłam). Przygody uroczej Marie Claire wyceniamy na 36,90. Nie możemy przeszarżować, bo, wiadomo, nikt nie śpi złocie. Grzecznie ponosimy koszty licencji, tłumaczenia i tak dalej. Początkowo planujemy nakład 4000 egz., ale troszkę się tego boimy, bo, wiadomo, trudny rynek. No to 3000 egz. Cena druku jednej książki jest nieco wyższa, ale wciąż jeszcze da się wytrzymać. Wprowadzamy książkę na rynek, wszędzie kosztuje 36,90 i... Klops. Zainteresowanie nie jest zbyt wielkie. A skoro zainteresowanie nie jest zbyt wielkie, to księgarze z radością dokonują zwrotów. 
Efekt jest taki, że 3/4 nakładu w sztywnej jak reklama ING cenie kurzy się w magazynie i pies z kulawą nogą tego nie chce. Powalczyć ceną nie możemy, bo ustawa, pozostaje nam inwestowanie w kampanię reklamową, co nie ma sensu, bo książki i tak nie idzie kupić poza sklepem internetowym. Kurtyna.

Ktoś zapewne powie, że wydawca sam sobie winien, bo nie pomyślał, co wydaje.  Że powinien był lepiej się zastanowić nad planem wydawniczym, zbadać rynek, obecne trendy i tak dalej. W jaki sposób? Licho wie. Prognozowanie sprzedaży przypomina wróżenie z fusów - uda się albo się nie uda. Och, jasne, są tytuły bardziej i mniej rokujące, potencjalne bestsellery i prawdopodobne kiksy. Zdarza się, że wydawca za ciężką kasę kupuje prawa do książki, która za granicą jest bestsellerem, zatrudnia znakomitego tłumacza, stoi z batem nad działem promocji, a czytelnicy omijają tytuł szerokim łukiem, jakby woniał zgniłym jajem. Dlaczego? Ot, jedna z tajemnic wszechświata.

Propagatorzy ustawy wysuwają również tezę, że stała cena to raj na ziemi dla autorów. Zostawmy zagranicznych, w końcu oni i tak zarabiają głównie u siebie. Nie wiem, w jaki sposób zmniejszony na wypadek wpadki nakład miałby poprawić sytuację pisarza. Autor otrzymuje swój procent za każdy sprzedany egzemplarz, ale procent ten liczony jest od ceny zbytu wydawcy, a więc mniej więcej od połowy ceny okładkowej. To, za ile księgarz będzie sprzedawał książkę, mało autora interesuje, bardziej zależy mu na tym, by sprzedał jak największą ilość egzemplarzy.

Czy stała cena książki naprawdę wpłynie jakoś na poziom oferty wydawniczej i pozwoli bardziej ambitnym tytułom zaistnieć w zbiorowej świadomości? Podobno tak, ale, zastrzelcie mnie, trzeba się dobrze nagimnastykować, by dostrzec jakiś związek. Unifikacja oferty wydawniczej jest faktem, tak samo, jak faktem jest to, że popyt reguluje podaż. Czy to, że w Empiku i małej księgarni "Rywalki" będą kosztować tyle samo sprawi, że z entuzjazmem nabędziecie "Biesy" Dostojewskiego? I czy sprawi, że nagle naród rzuci się na dorobek Cortazara?

Głównym beneficjentem ustawy mogą być tak naprawdę małe księgarnie, które nie są w stanie konkurować rabatami z dużymi sieciami czy hipermarketami. Usztywnienie cen, przynajmniej teoretycznie, rozwiązałoby jeden z problemów. A reszta? Księgarnie upadają, to fakt, ale problemem nie jest tylko wyższa o 2 czy 3 złote cena, ale również bardzo okrojona z racji miejsca i możliwości oferta książek. Na to ustawa, niestety, nie pomoże. Tak na boku, ciekawi mnie jedno. Znam taką małą księgarenkę, która od lat funkcjonuje sobie w miejscu, w którym wedle wszelkiego prawdopodobieństwa powinna dawno zdechnąć. Gość, który ją prowadzi, sprzedaje z rabatem podręczniki. Dogadał się z hurtownikiem, coś tam obniżył i co roku walą do niego tłumy. Pomoże mu ta sztywna cena, czy nie pomoże? Wedle autorów projektu pomoże. Konia z rzędem osobie, która wyjaśni mi, w jaki sposób.

Bardzo piękne są te wszystkie wypowiedzi o tym, jak to nasza kultura potrzebuje wsparcia i jak to ludzie, źli i niedobrzy, nie czytają. A jak już czytają, to chłam i poplit, produkcję masową, której autorzy karnie mielą w kółko ten sam schemat. Powinniśmy czytać lepsze książki. Bo głupiejemy, bo wtórny analfabetyzm, bo przyszłość narodu, bo to, bo tamto. Unifikacja, homogenizacja, macdonaldyzacja, tylko jeźdźców apokalipsy nie widać. Jak powiedział Adaś Jensen, bohater pewnej gry komputerowej, to jeszcze nie koniec świata, ale dobrze go stąd widać...

Czytelnictwo potrzebuje wsparcia i to nie poprzez regulację ceny książki. Ile jest kultury w mainstreamowych mediach? Myślicie, że ktoś chciał pogadać na antenie z popularnym pisarzem, gdy Jaguar zaoferować się tegoż dostarczyć pod drzwi? "Celebrity Splash", nowa dieta, ćwiczenia na mięśnie pośladków i botoks, to jest modne i to warto pokazywać. A książki? Nie, dzięki, no chyba, że macie coś, co już jest dobrze znane (głównie prowadzącym), albo coś, co jest tak głębokie, że zanurzając się w lekturze, można się utopić. No dobrze, trochę przesadzam, ale książki w przestrzeni publicznej prawie nie istnieją, zwłaszcza książki młodzieżowe. A kiedy ludzie mają polubić czytanie, jak nie w wieku lat nastu?

I co ma do poziomu czytelnictwa ustawa o jednolitej cenie książki?

Tak, zirytowałam się. Po raz kolejny. Albo mózg mi się skurczył, albo argumenty za wprowadzeniem ustawy (poza tym o ochronie małych księgarń) nie trzymają się kupy. 

To tyle z mojej strony. Przynajmniej na razie.