Próba ognia

wtorek, 23 czerwca 2015

Cena sztywna jak trup


Ostatnio przez sieć przewala się kolejna fala artykułów o projekcie wprowadzenia ceny minimalnej na książki. Temat już był, wywołał kilka dyskusji, znudził się, a teraz został ekshumowany. Przeczytałam kilka tekstów na ten temat, kilka komentarzy pod tymiż i odniosłam wrażenie, że do tematu rynku książki w Polsce nadal podchodzi się od... wiadomo.



Czytelnikom, którzy większość czasu spędzają w syberyjskiej dziczy bez dostępu do sieci przypomnę, o co chodzi. A o to, że w sejmie znalazł się projekt ustawy, która nakłada na wydawców i importerów obowiązek ustalenia jednolitej ceny książki przed wprowadzeniem jej do obrotu. Czyli: jak wydawca albo importer powie, że coś kosztuje 39,99 za mniej tego nie kupicie. Przez rok, potem wszystko wyląduje na taniej książce. Zero rabatów, nieważne, czy w księgarniach stacjonarnych, czy w Internecie. Nie i basta.

Słyszę chór zachwyconych głosów.

Przeczytałam ostatnio, że zdaniem autorów ustawy po wprowadzeniu tejże wszystkim zrobi się lepiej. I właścicielom małych księgarni, i wydawcom, i autorom. Ba! Ani się obejrzymy, a ceny książek spadną, tłumy zaczną walić do księgarń, a George R. R. Martin wskrzesi wszystkich Starków. I pewnie dorobi paru nowych.



Najbardziej podobał mi się tekst (przepraszam, ale zgubiłam linkę) o tym, że wysokim cenom winne są rabaty, które sieci księgarskie wymuszają na wydawcach, którzy ten rabat od razu doliczają do ceny książki. Źli, źli wydawcy, oszukują czytelników, dając zniżkę, która tak naprawdę wcale nie jest zniżką, bo książka powinna kosztować tyle, ile kosztuje po rabacie. Wstrząsające.

Owszem, sytuacja rynkowa zmusza wydawców do stawania na rzęsach, a wydanie książki musi być opłacalne. Nie dlatego, że wydawca sczeźnie bez świeżego kawioru i oryginalnego francuskiego szampana (Dom Pérignon, rocznik 1996, 1793 zł za butelkę), ale dlatego, że musi mieć za co wydać kolejny tytuł i, generalnie, dalej działać. Kiedyś już o tym pisałam, ale powtórzę: wydanie książki wiąże się z ponoszeniem kosztów. Trzeba zakupić prawa do tytułu (ceny bywają różne), trzeba ten tytuł przetłumaczyć (oczywiście, gdy mowa o zagranicznej książce), tłumaczenie trzeba zredagować, potem potrzebna jest korekta, skład, okładka, wreszcie druk. Cena tego ostatniego uzależniona jest nie tylko od ilości bajerów, które chcemy dać na froncie i papieru, ale również od nakładu książki. Im wyższy nakład, tym niższa cena.

Zapewne domyślacie się, że nakłady w Polsce nie są oszałamiające?

Gotowej książce przydałaby się jakaś promocja, a to kolejne koszty. Na dobrze rokujące o dość wysokim nakładzie (cena druku spada) można trochę wydać, w tak zwaną "konfekcję" nikt nie będzie pakował Bóg wie jakich pieniędzy. Marża dystrybutora wynosi w Polsce około 50%, więc już na dzień dobry żegnamy się z połową kasy. Z tej reszty, która nam została opłacamy wszystkie powyższe. Dom Pérignon? Raczej swojski cydr, jak dobrze pójdzie.

Jakiś czas temu wyliczałam dokładnie, ile zarabiał Jaguar na jednym egzemplarzu "Monstrumologa" i wyszło ok. 4 zł, o czym Was z resztą radośnie poinformowałam, zirytowana burzliwą dyskusją na temat tego, dlaczego tak drogo. To 4 zł to oczywiście w przypadku, gdy wszystko pójdzie dobrze i nakład się sprzeda. Jak się nie sprzeda, wiadomo... E-booki nie są żadnym wyjściem w przypadku literatury obcojęzycznej, bo ich sprzedaż jest w dalszym ciągu marginalna i raczej nie ma co liczyć na to, że zysk ze sprzedaży e-książki pokryje koszty tłumaczenia i redakcji.

Zastanawia mnie, w jaki sposób ustawa o stałej cenie książki miałaby pomóc wydawcy. Dajmy na to, że chcemy wydać "Pustkę" (to ta książka, w którą Was kiedyś wkręciłam). Przygody uroczej Marie Claire wyceniamy na 36,90. Nie możemy przeszarżować, bo, wiadomo, nikt nie śpi złocie. Grzecznie ponosimy koszty licencji, tłumaczenia i tak dalej. Początkowo planujemy nakład 4000 egz., ale troszkę się tego boimy, bo, wiadomo, trudny rynek. No to 3000 egz. Cena druku jednej książki jest nieco wyższa, ale wciąż jeszcze da się wytrzymać. Wprowadzamy książkę na rynek, wszędzie kosztuje 36,90 i... Klops. Zainteresowanie nie jest zbyt wielkie. A skoro zainteresowanie nie jest zbyt wielkie, to księgarze z radością dokonują zwrotów. 
Efekt jest taki, że 3/4 nakładu w sztywnej jak reklama ING cenie kurzy się w magazynie i pies z kulawą nogą tego nie chce. Powalczyć ceną nie możemy, bo ustawa, pozostaje nam inwestowanie w kampanię reklamową, co nie ma sensu, bo książki i tak nie idzie kupić poza sklepem internetowym. Kurtyna.

Ktoś zapewne powie, że wydawca sam sobie winien, bo nie pomyślał, co wydaje.  Że powinien był lepiej się zastanowić nad planem wydawniczym, zbadać rynek, obecne trendy i tak dalej. W jaki sposób? Licho wie. Prognozowanie sprzedaży przypomina wróżenie z fusów - uda się albo się nie uda. Och, jasne, są tytuły bardziej i mniej rokujące, potencjalne bestsellery i prawdopodobne kiksy. Zdarza się, że wydawca za ciężką kasę kupuje prawa do książki, która za granicą jest bestsellerem, zatrudnia znakomitego tłumacza, stoi z batem nad działem promocji, a czytelnicy omijają tytuł szerokim łukiem, jakby woniał zgniłym jajem. Dlaczego? Ot, jedna z tajemnic wszechświata.

Propagatorzy ustawy wysuwają również tezę, że stała cena to raj na ziemi dla autorów. Zostawmy zagranicznych, w końcu oni i tak zarabiają głównie u siebie. Nie wiem, w jaki sposób zmniejszony na wypadek wpadki nakład miałby poprawić sytuację pisarza. Autor otrzymuje swój procent za każdy sprzedany egzemplarz, ale procent ten liczony jest od ceny zbytu wydawcy, a więc mniej więcej od połowy ceny okładkowej. To, za ile księgarz będzie sprzedawał książkę, mało autora interesuje, bardziej zależy mu na tym, by sprzedał jak największą ilość egzemplarzy.

Czy stała cena książki naprawdę wpłynie jakoś na poziom oferty wydawniczej i pozwoli bardziej ambitnym tytułom zaistnieć w zbiorowej świadomości? Podobno tak, ale, zastrzelcie mnie, trzeba się dobrze nagimnastykować, by dostrzec jakiś związek. Unifikacja oferty wydawniczej jest faktem, tak samo, jak faktem jest to, że popyt reguluje podaż. Czy to, że w Empiku i małej księgarni "Rywalki" będą kosztować tyle samo sprawi, że z entuzjazmem nabędziecie "Biesy" Dostojewskiego? I czy sprawi, że nagle naród rzuci się na dorobek Cortazara?

Głównym beneficjentem ustawy mogą być tak naprawdę małe księgarnie, które nie są w stanie konkurować rabatami z dużymi sieciami czy hipermarketami. Usztywnienie cen, przynajmniej teoretycznie, rozwiązałoby jeden z problemów. A reszta? Księgarnie upadają, to fakt, ale problemem nie jest tylko wyższa o 2 czy 3 złote cena, ale również bardzo okrojona z racji miejsca i możliwości oferta książek. Na to ustawa, niestety, nie pomoże. Tak na boku, ciekawi mnie jedno. Znam taką małą księgarenkę, która od lat funkcjonuje sobie w miejscu, w którym wedle wszelkiego prawdopodobieństwa powinna dawno zdechnąć. Gość, który ją prowadzi, sprzedaje z rabatem podręczniki. Dogadał się z hurtownikiem, coś tam obniżył i co roku walą do niego tłumy. Pomoże mu ta sztywna cena, czy nie pomoże? Wedle autorów projektu pomoże. Konia z rzędem osobie, która wyjaśni mi, w jaki sposób.

Bardzo piękne są te wszystkie wypowiedzi o tym, jak to nasza kultura potrzebuje wsparcia i jak to ludzie, źli i niedobrzy, nie czytają. A jak już czytają, to chłam i poplit, produkcję masową, której autorzy karnie mielą w kółko ten sam schemat. Powinniśmy czytać lepsze książki. Bo głupiejemy, bo wtórny analfabetyzm, bo przyszłość narodu, bo to, bo tamto. Unifikacja, homogenizacja, macdonaldyzacja, tylko jeźdźców apokalipsy nie widać. Jak powiedział Adaś Jensen, bohater pewnej gry komputerowej, to jeszcze nie koniec świata, ale dobrze go stąd widać...

Czytelnictwo potrzebuje wsparcia i to nie poprzez regulację ceny książki. Ile jest kultury w mainstreamowych mediach? Myślicie, że ktoś chciał pogadać na antenie z popularnym pisarzem, gdy Jaguar zaoferować się tegoż dostarczyć pod drzwi? "Celebrity Splash", nowa dieta, ćwiczenia na mięśnie pośladków i botoks, to jest modne i to warto pokazywać. A książki? Nie, dzięki, no chyba, że macie coś, co już jest dobrze znane (głównie prowadzącym), albo coś, co jest tak głębokie, że zanurzając się w lekturze, można się utopić. No dobrze, trochę przesadzam, ale książki w przestrzeni publicznej prawie nie istnieją, zwłaszcza książki młodzieżowe. A kiedy ludzie mają polubić czytanie, jak nie w wieku lat nastu?

I co ma do poziomu czytelnictwa ustawa o jednolitej cenie książki?

Tak, zirytowałam się. Po raz kolejny. Albo mózg mi się skurczył, albo argumenty za wprowadzeniem ustawy (poza tym o ochronie małych księgarń) nie trzymają się kupy. 

To tyle z mojej strony. Przynajmniej na razie.

czwartek, 23 kwietnia 2015

W pogoni za płotem i "Jewel"



Muszę, po prostu muszę to napisać: wiecie, ile się naganiałam za płotem? Płot pojawia się na okładce "Z przyczyn naturalnych" Oswalda. W lewym dolnym rogu. Jest to zupełnie prozaiczny, niczym się niewyróżniający płot, płot jakich wiele, chciałoby się powiedzieć, że nieważny, nieistotny zwłaszcza w skali Wszechświata.

Przez ten nieważny w skali Wszechświata element sielskiego krajobrazu nieomal osiwiałam. A może nie nieomal? Może część srebrnych nitek we włosach (farbowanych od 20 lat...) zawdzięczam właśnie płotu płotowi.  Kilku dechom na krzyż.

No więc płot trzeba było załatwić. Brytyjski wydawca przesłał nazwę strony, z której pochodził wspomniany płot, którego zdjęcia solo nie posiadałam. W galerii było kilkanaście tysięcy płotów, jak nie lepiej i po jakiejś godzinie oczy wypłynęły mi na klawiaturę. Po nagabywaniach, wydawca przesłał również nazwisko autora płotu. Niestety, niczego więcej nie przysłał, bo nie miał. Okazało się, że autor nie posługuje się na stronie galerii swoim nazwiskiem, więc zostało mi tylko jedno... Ruszyć w sieć w poszukiwaniu potencjalnego autora wśród mnóstwa osób o tych samych personaliach.

Pisanie do obcych ludzi z pytaniem, czy przypadkiem nie zrobili zdjęcia płotu, który pojawił się w rogu jednej okładki jest bardzo ciekawym doświadczeniem. Pogoń trwała dość długo, płot w końcu się znalazł. Jestem z siebie trochę dumna. Ale tylko trochę. Jak poczuję się zbyt pewna siebie, to pewnie zaraz oberwę kolejnym mało identyfikowalnym elementem krajobrazu...

Tak, musiałam z siebie wyrzucić ten płot, wybaczcie.

"Jewel" się tłumaczy. Tłumaczy się chwilami nieco opornie, bo kilka rzeczy musiałam skonsultować z autorką, co by w kolejnych tomach nie wystąpiły jakieś kiksy. Książka, choć pewnie większość osób sprawdziła już sobie ten tytuł na Amazonie, opowiada o Samotnym Mieście i dziewczynach, których przeznaczeniem (to przeznaczenie działa w oparciu o siły zbrojne) jest rodzić dzieci niepłodnej arystokracji. Główna bohaterka, Violet, trafia na Aukcję i zostaje nabyta przez Diuszesę Jeziora, humorzastą kobietę mocno angażującą się w politykę dworu. Jak łatwo się domyślić, rodzenie dziecka nie jest największym marzeniem Violet i dziewczyna ma wielką chęć przeciwstawić się wielowiekowej tradycji.



Powiem Wam tak: Diuszesa Jeziora jest fantastyczną postacią. Nie, żeby Violet czegoś brakowało, po prostu wreszcie widzę w książce YA wyrazisty szary, a nie czarny charakter. Babka nie ma lekko i choć jej metody mogą być dyskusyjne, naprawdę da się polubić. Poza tym "Jewel" powinno przypaść do gustu wielbicielkom "Rywalek" i dystopijno-baśniowych motywów. Całość jest nieco ostrzejsza niż książki Cass, ale to chyba da się poznać po samej tematyce. Kiecki? Są. Niesprawiedliwy świat? Jest. Wkurzona bohaterka? Jest. Intryga? Jest. Przystojny facet? Jest. Dodajcie do tego bujną wyobraźnię autorki, od której czasem w trakcie czytania przebiegają człowieka dreszcze ;)

A na marginesie samego tłumaczenia (nie będę się wcinać Avellanie, która od dawna prowadzi swojego bloga, do którego linkę znajdziecie po prawej), to zastanawiałam się przez chwilę nad przekładaniem imion. Bo imiona są znaczące. Chyba. Tak podejrzewam. To pierwszy tom. Mamy więc Violet, czyli Fiolet (Fioletka brzmi jak Wioletka, sorry), mamy Hazel (Leszczyna?), mamy Dahlię (Dalię), Garneta (Granata) i tak dalej.

Mamy również przyjaciółkę Fiolet, Kruka. I jej brata, Wronę :D
I chyba w tym momencie uznałam, że na razie zostawię oryginały, a zastanawiać się będę później ;-)

piątek, 17 kwietnia 2015

Flanagan w Polsce - co, gdzie, kiedy i dlaczego tak mało ;-)



Okej, wiem, że miał być "Jewel" (zwany przeze mnie roboczo "Klejnotem"), ale "Jewel" będzie później niż Flanagan, a porządek musi być ;-) Na stronie Jaguara zawisło oficjalne info dotyczące imprez, tutaj trochę Wam sprawę przybliżę. I prewencyjnie odpowiem na kilka potencjalnych pytań.


John Flanagan przyleci do Polski w maju i weźmie udział w trzech spotkaniach z czytelnikami.



PIERWSZE SPOTKANIE - KRAKÓW
14 maja (czwartek), godzina 16:30
Centrum Handlowe Bonarka (ul. Kamieńskiego 11)
Przed księgarnią MATRAS (poziom 0, Łuk wschodni, od strony ulicy Kamieńskiego)
Dojazd: autobusy 144, 173, 175, 179, 184 (przystanek Bonarka).



DRUGIE SPOTKANIE - WARSZAWA
15 maja (piątek), godzina 18:00
Empik Junior (Marszałkowska 116/122)
Dojazd: najlepiej Metrem, linia pierwsza, wysiadka w Centrum albo na Świętokrzyskiej; poza tym autobusy 128, 171, 175, 520 (przystanki jak wyżej); tramwaje 1, 4, 6, 15, 18, 25, 35 (Centrum, Metro Świętokrzyska) oraz 7, 9, 22, 24, 77 (Centrum).



TRZECIE SPOTKANIE - WARSZAWA
16 maja (sobota), godzina 13:00
Warszawskie Targi Książki, Stadion Narodowy
Dojazd: Metrem do stacji Stadion Narodowy, autobusami linii
102, 111, 117, 123, 138, 146, 147, 158, 166, 202, 507, 509, 512, 517, 521 i tramwajami 7, 9, 22, 24, 25, 77, przystanek Rondo Waszyngtona. Można też koleją - KM1, KM2, KM3, KM6, KM7, KM8, S1, S2 (stacja Warszawa Stadion).
Najpierw na scenie na płycie głównej stadionu odbędzie się wywiad z autorem, później autor uda się na stoisko 64/D/9 podpisywać książki.

Spotkania w czwartek i piątek są bezpłatne, czyli każdy może przyjść do Matrasa w Krakowie i do Empiku Juniora w Warszawie i nie będzie musiał kupować biletów.


Spotkanie na Warszawskich Targach Książki odbędzie się na terenie targów, trzeba więc nabyć bilet, by wejść na stadion. Organizator podał ceny:


Bilety jednorazowe
Ulgowy - 5 zł
Normalny - 12 zł
Rodzinny - 20 zł
Imienny karnet wielokrotnego wstępu dla 1 osoby - 30 zł


Bilety można nabyć w kasach usytuowanych przed wejściem na targi.


 Co do samej organizacji spotkań, to:
 
- każdy może przynieść JEDNĄ książkę do podpisu;
- indywidualnych, pozowanych zdjęć z autorem raczej nie będzie; jeśli ktoś chce pstrykać foty znienacka, stojąc w ogonku, nikt mu aparatu przemocą nie odbierze ;-)
- autor ma prawo postawić parafkę bez dedykacji, nie możemy od niego wymagać pisania dedykacji w rodzaju For Antonina Hermenegilda Srebrzyszczykowska-Purchel, bo mu ręka odpadnie ;-) A bardzo nie chcemy, żeby odpadła.


Dlaczego tylko jedną książkę?
Ano dlatego, że zainteresowanie spotkaniami jest ogromne, a czas autora ograniczony. Gdyby kilkanaście osób przyniosło kompleciki dzieł Flanagana, zeszłoby się do 7 czerwca i nie jestem pewna, czy nie 2016 roku.


Dlaczego nie ma indywidualnych zdjęć?
Bo gdyby każdy chciał indywidualne zdjęcie, to i termin 6 czerwca byłby zagrożony.


Dlaczego Flanagan nie przyjedzie do Gdańska, Sopotu, Katowic i Wrocławia?
Bo będzie w Polsce tylko trzy dni i fizycznie nie da rady. Okej, może i dałby radę się spotkać i podpisać, ale nie mamy na wyposażeniu teleportu ;-)


Czy mogę się na spotkanie z Flanaganem przebrać za zwiadowcę, króla, chomika?
Jasne. Autor zapewne szalenie się z tego ucieszy. Tylko może darujcie sobie ostre przedmioty ;-)


Okej, jeśli macie jakieś pytania, zadawajcie je w komentarzach albo na Fejsie :)
Następny na pewno będzie "Klejnot", bo się przegryzam i zdążyłam już zarzucić autorkę pytaniami ;-)



czwartek, 26 marca 2015

Kuchnia Entego, chaos i "Jewel"


No tak, niby to blog o Jaguarze od tej mniej znanej, kuchennej strony, ale od jakiegoś czasu Enty pracuje zdalnie, przy własnym biurku i przed własnym monitorem. Tylko fotel ma Enty z Jaguara, bo go przy remoncie biura zabrał. Poprzedni fotel Entego wyglądał jak siedem nieszczęść, no został do cna obdarty przez nadaktywnego w różnych dziwnych porach kota.

Pamiętam, jak pisałam o zmumifikowanej, znalezionej w jednej w biurowych toreb pietruszce. I o niszczarce zwanej Arnoldem Shrederem. Arnold został Arnoldem, gdy przykleiłam mu oczy. Zezowate. Było też to i owo o redakcyjnych zebraniach, z których przynajmniej połowa skończyła się wtedy, gdy cała ekipa, płacząc ze śmiechu, uznawała, że tego dnia niczego już nie wymyśli. Dziecięciem jednego z tych zebrań jest "Opasły Ozór", czyli wydawnictwo, które na pewno kiedyś powstanie ;-)

Jakiś rok temu zostałam zwierzęciem zdalnym i kuchnie mam obecnie dwie. Tę jaguarową (w której okazyjnie bywam) oraz własną, prywatną, o której właściwie nigdy nie pisałam. Wiadomo, to, co dzieje się za kulisami Jaguara, ciekawsze jest niż to, co dzieje się za kulisami, a raczej za krzesłem Entego, ale Enty za własnym krzesłem bywa nieco częściej. I postanowił się niektórymi opowieściami zza krzesła podzielić. Możecie nie czytać. Konsekwencji nie będzie.

Jak wygląda przeciętny dzień zdalnego Entego? Och, normalnie. Wstaję o jakiejś możliwej godzinie (albo o niemożliwej, jeśli kotu akurat odbija). Snując się po domu, wypijam kawę. Czasem obejrzę jakieś wiadomości. Wreszcie, gdy czuję, że przestała opadać mi głowa, dokonuję niezbędnych ablucji (zrozumcie, codzienne mysia głowy i układanie starannej fryzury nie jest w pracy zdalnej wymagane). Jem śniadanie. Najczęściej przed komputerem. Stan klawiatury możecie sobie wyobrazić, choć może lepiej tego nie róbcie.

A potem? Potem... praca. Enty nigdy nie był zwierzęciem towarzyskim i, choć wsławił się kiedyś radosnym i niestrudzonym klepaniem w klawiaturę w absolutnym domu wariatów, zazwyczaj nie cierpi zbytnio z powodu braku kolegów. No, za wyjątkiem tych chwil, kiedy cierpi nieludzko, bo przyszedł mu do głowy głupawy dowcip i może się nim podzielić jedynie z kotem. Tak sobie myślę, że towarzystwo również nie cierpi z powodu braku Entego, bo osoba łażąca po biurze z torbą na głowie może dekoncentrować.

Wyobraźcie to sobie - cisza, spokój, muzyka z głośników, domowe kapcie, tłumaczenie...

Potem przychodzi pierwszy mail, rzucam więc to, co robiłam (na przykład sprawdzanie sposobu funkcjonowania przysadki mózgowej, z pozdrowieniami dla Harriet Manners) i spieszę ogarniać nowe, co to dopiero się pojawiło, ale grozi wybuchem. Teksty o kotkach i pieskach? Luzik. Potrzebuję ledwie kilku chwil, by przestawić się z gospodarki hormonalnej na serię dla dzieci... Zwłaszcza, że mój prywatny kotek, złakniony uwagi, włazi mi na klawiaturę i rozpoczyna skomplikowany proces wzmożonego linienia. Kiedy udaje mi się pozbyć kota, mogę przystąpić do pisania... Nie, stop, Piękna o coś pyta, a jak Piękna o coś pyta, to trzeba jej odpowiedzieć. Odpowiadam więc Pięknej i zapewniam ją, że jak najszybciej przygotuję co trzeba. Kot wyje jak syrena alarmowa, bo nikt go nie kocha i nikt go nie karmi, a w ogóle to chciałby wyjść na balkon, ale tylko na dwie minuty. Ewentualnie za dwie minuty jeszcze na dwie minuty.



Dzwoni telefon. Zirytowana tym, że z tego numeru dobija się najczęściej operator sieci komórkowej z ofertą nowego laptopa/tabletu/telefonu/glebogryzarki, ignoruję połączenie. I siedem kolejnych. Kiedy koszmarny aparat przestaje wreszcie generować smętną, pseudoindiańską muzyczkę, mam ochotę wyrzucić go przez okno. Okej, co ja miałam? Kotki, pieski i to od Pięknej.

Kotki i pieski idą mi dość opornie, bo pod oknem zaparkował wóz gości od kanalizacji. Wiadomo, szambo same się nie opróżni. Co za szczęście, że jest chłodno i okno jest zamknięte. Co za nieszczęście, że nie jest szczelne. Po chwili w całym mieszkaniu unosi się przenikliwa i nielekko mdląca woń tego, co panowie odsysają. Nie od dzisiaj wiadomo, że w obszarach szamba powstają najpiękniejsze opisy pod słońcem.

Kończę, piszę do Pięknej, że to, czego potrzebuje, będzie na jutro i wracam do tłumaczenia. Niestety, kompletnie zapomniałam, o co chodziło z przysadką, po raz drugi konsultuję się więc z medyczną stroną Gugla i... Domofon. Nie przewiduję gości, ale może to listonosz, a ja akurat czekam na przesyłkę. Enty w bloku, startuje do domofonu, domofon przestał dzwonić. Wypadam na klatkę, zbiegam dwa piętra i widzę przed drzwiami dwie sympatyczne panie, które na pewno nie są listonoszkami, za to mają wiele do powiedzenia o życiu. Bąkam, że nie mam czasu i wracam na górę.

Tłumaczenie, przybywaj! A nie, mail. Ktoś czegoś nie zaakceptował i trzeba poprawić. Trzeba to zrobić szybko, bo gonią terminy. Jasne, nie ma sprawy, zaraz to zrobię, tylko zdejmę sobie z ramienia kota, który przeżywa siedemnasty dzisiaj atak miłości. Zdjęty z ramienia kot płynnie przechodzi od stanu uwielbienia do stanu porzucenia i wyje mi pod krzesłem. Jestem twarda, niejedno takie wycie już słyszałam, a poza tym lepiej, żeby kot wył pod krzesłem, niż siedział na biurku i gryzł pióro od tabletu.

Okej, gotowe. Najwyższa pora zjeść obiad, który ktoś z dobroci serca zrobił. Dobry obiad nie jest zły, wiadomo jednak, że chce się po nim spać, a ja nie mogę iść spać. W przedszkolu nienawidziłam leżakowania, teraz... Teraz z miłą chęcią walnęłabym się na kanapie. Niestety, z zaciętą miną siadam przed komputerem i wracam do przysadki wraz z przyległościami. Idzie mi całkiem nieźle, ale być może wina tego, że zupa padła mi na mózg.

Kot biega w koło po mieszkaniu.

Około 17:30 przypominam sobie, że dzień wcześniej miałam napisać mail, taki z gatunku bardzo ważnych, rzucam więc wszystko i piszę. Jestem zachwycona, gdy po pięciu minutach dostaję odpowiedź. Och, jasne. To tylko autoresponder. Adresat wyjechał na drugi koniec świata, smaży zadek na słońcu i wróci wtedy, GDY BĘDZIE ZA PÓŹNO.

I właśnie w takich warunkach, mili Państwo, powstają tłumaczenia, niektór okładki, reklamy oraz ten blog. I w takich okolicznościach przyrody tłumaczyć się będzie "Jewel", którego spore grono czytelników tak bardzo łaknie. Ze swojej strony obiecać mogę tylko, że dołożę wszystkich starań, by redaktor nie wynajął snajpera. No i żebyście Wy dobrze się przy książce bawili.

Więcej o "Jewel" już niebawem, napiszę tylko, że zapowiada się szalona jazda bez trzymanki. Ale w sumie u mnie to ZAWSZE jest szalona jazda bez trzymanki ;-)