Ostatnio przez sieć przewala się kolejna fala artykułów o projekcie wprowadzenia ceny minimalnej na książki. Temat już był, wywołał kilka dyskusji, znudził się, a teraz został ekshumowany. Przeczytałam kilka tekstów na ten temat, kilka komentarzy pod tymiż i odniosłam wrażenie, że do tematu rynku książki w Polsce nadal podchodzi się od... wiadomo.
Czytelnikom, którzy większość czasu spędzają w
syberyjskiej dziczy bez dostępu do sieci przypomnę, o co chodzi. A o to, że w
sejmie znalazł się projekt ustawy, która nakłada na wydawców i importerów
obowiązek ustalenia jednolitej ceny książki przed wprowadzeniem jej do obrotu.
Czyli: jak wydawca albo importer powie, że coś kosztuje 39,99 za mniej tego nie
kupicie. Przez rok, potem wszystko wyląduje na taniej książce. Zero rabatów,
nieważne, czy w księgarniach stacjonarnych, czy w Internecie. Nie i basta.
Słyszę chór zachwyconych głosów.
Przeczytałam ostatnio, że zdaniem autorów ustawy po
wprowadzeniu tejże wszystkim zrobi się lepiej. I właścicielom małych księgarni,
i wydawcom, i autorom. Ba! Ani się obejrzymy, a ceny książek spadną, tłumy
zaczną walić do księgarń, a George R. R. Martin wskrzesi wszystkich Starków. I
pewnie dorobi paru nowych.
Najbardziej podobał mi się tekst (przepraszam, ale
zgubiłam linkę) o tym, że wysokim cenom winne są rabaty, które sieci
księgarskie wymuszają na wydawcach, którzy ten rabat od razu doliczają do ceny
książki. Źli, źli wydawcy, oszukują czytelników, dając zniżkę, która tak
naprawdę wcale nie jest zniżką, bo książka powinna kosztować tyle, ile kosztuje
po rabacie. Wstrząsające.
Owszem, sytuacja rynkowa zmusza wydawców do stawania na rzęsach, a
wydanie książki musi być opłacalne. Nie dlatego, że wydawca sczeźnie bez
świeżego kawioru i oryginalnego francuskiego szampana (Dom Pérignon, rocznik
1996, 1793 zł za butelkę), ale dlatego, że musi mieć za co wydać kolejny tytuł
i, generalnie, dalej działać. Kiedyś już o tym pisałam, ale powtórzę: wydanie
książki wiąże się z ponoszeniem kosztów. Trzeba zakupić prawa do tytułu (ceny
bywają różne), trzeba ten tytuł przetłumaczyć (oczywiście, gdy mowa o
zagranicznej książce), tłumaczenie trzeba zredagować, potem potrzebna jest
korekta, skład, okładka, wreszcie druk. Cena tego ostatniego uzależniona jest
nie tylko od ilości bajerów, które chcemy dać na froncie i papieru, ale również
od nakładu książki. Im wyższy nakład, tym niższa cena.
Zapewne domyślacie się, że nakłady w Polsce nie są oszałamiające?
Gotowej książce przydałaby się jakaś promocja, a to kolejne koszty. Na dobrze rokujące o dość wysokim nakładzie (cena druku spada) można trochę wydać, w tak zwaną "konfekcję" nikt nie będzie pakował Bóg wie jakich pieniędzy. Marża dystrybutora wynosi w Polsce około 50%, więc już na dzień dobry żegnamy się z połową kasy. Z tej reszty, która nam została opłacamy wszystkie powyższe. Dom Pérignon? Raczej swojski cydr, jak dobrze pójdzie.
Jakiś czas temu wyliczałam dokładnie, ile zarabiał Jaguar na jednym
egzemplarzu "Monstrumologa" i wyszło ok. 4 zł, o czym Was z resztą
radośnie poinformowałam, zirytowana burzliwą dyskusją na temat tego, dlaczego
tak drogo. To 4 zł to oczywiście w przypadku, gdy wszystko pójdzie dobrze i
nakład się sprzeda. Jak się nie sprzeda, wiadomo... E-booki nie są żadnym
wyjściem w przypadku literatury obcojęzycznej, bo ich sprzedaż jest w dalszym
ciągu marginalna i raczej nie ma co liczyć na to, że zysk ze sprzedaży
e-książki pokryje koszty tłumaczenia i redakcji.
Zastanawia mnie, w jaki sposób ustawa o stałej cenie książki miałaby
pomóc wydawcy. Dajmy na to, że chcemy wydać "Pustkę" (to ta książka,
w którą Was kiedyś wkręciłam). Przygody uroczej Marie Claire wyceniamy na
36,90. Nie możemy przeszarżować, bo, wiadomo, nikt nie śpi złocie. Grzecznie
ponosimy koszty licencji, tłumaczenia i tak dalej. Początkowo planujemy nakład
4000 egz., ale troszkę się tego boimy, bo, wiadomo, trudny rynek. No to 3000
egz. Cena druku jednej książki jest nieco wyższa, ale wciąż jeszcze da się
wytrzymać. Wprowadzamy książkę na rynek, wszędzie kosztuje 36,90 i... Klops.
Zainteresowanie nie jest zbyt wielkie. A skoro zainteresowanie nie jest zbyt
wielkie, to księgarze z radością dokonują zwrotów.
Efekt jest taki, że 3/4
nakładu w sztywnej jak reklama ING cenie kurzy się w magazynie i pies z kulawą
nogą tego nie chce. Powalczyć ceną nie możemy, bo ustawa, pozostaje nam
inwestowanie w kampanię reklamową, co nie ma sensu, bo książki i tak nie idzie
kupić poza sklepem internetowym. Kurtyna.
Ktoś zapewne powie, że wydawca sam sobie winien, bo nie pomyślał, co
wydaje. Że powinien był lepiej się
zastanowić nad planem wydawniczym, zbadać rynek, obecne trendy i tak dalej. W
jaki sposób? Licho wie. Prognozowanie sprzedaży przypomina wróżenie z fusów -
uda się albo się nie uda. Och, jasne, są tytuły bardziej i mniej rokujące,
potencjalne bestsellery i prawdopodobne kiksy. Zdarza się, że wydawca za ciężką
kasę kupuje prawa do książki, która za granicą jest bestsellerem, zatrudnia
znakomitego tłumacza, stoi z batem nad działem promocji, a czytelnicy omijają
tytuł szerokim łukiem, jakby woniał zgniłym jajem. Dlaczego? Ot, jedna z
tajemnic wszechświata.
Propagatorzy ustawy wysuwają również tezę, że stała cena to raj na ziemi
dla autorów. Zostawmy zagranicznych, w końcu oni i tak zarabiają głównie u
siebie. Nie wiem, w jaki sposób zmniejszony na wypadek wpadki nakład miałby
poprawić sytuację pisarza. Autor otrzymuje swój procent za każdy sprzedany
egzemplarz, ale procent ten liczony jest od ceny zbytu wydawcy, a więc mniej
więcej od połowy ceny okładkowej. To, za ile księgarz będzie sprzedawał
książkę, mało autora interesuje, bardziej zależy mu na tym, by sprzedał jak
największą ilość egzemplarzy.
Czy stała cena książki naprawdę wpłynie jakoś na poziom oferty
wydawniczej i pozwoli bardziej ambitnym tytułom zaistnieć w zbiorowej
świadomości? Podobno tak, ale, zastrzelcie mnie, trzeba się dobrze
nagimnastykować, by dostrzec jakiś związek. Unifikacja oferty wydawniczej jest
faktem, tak samo, jak faktem jest to, że popyt reguluje podaż. Czy to, że w
Empiku i małej księgarni "Rywalki" będą kosztować tyle samo sprawi,
że z entuzjazmem nabędziecie "Biesy" Dostojewskiego? I czy sprawi, że
nagle naród rzuci się na dorobek Cortazara?
Głównym beneficjentem ustawy mogą być tak naprawdę małe księgarnie, które
nie są w stanie konkurować rabatami z dużymi sieciami czy hipermarketami.
Usztywnienie cen, przynajmniej teoretycznie, rozwiązałoby jeden z problemów. A
reszta? Księgarnie upadają, to fakt, ale problemem nie jest tylko wyższa o 2
czy 3 złote cena, ale również bardzo okrojona z racji miejsca i możliwości
oferta książek. Na to ustawa, niestety, nie pomoże. Tak na boku, ciekawi mnie
jedno. Znam taką małą księgarenkę, która od lat funkcjonuje sobie w miejscu, w
którym wedle wszelkiego prawdopodobieństwa powinna dawno zdechnąć. Gość, który
ją prowadzi, sprzedaje z rabatem podręczniki. Dogadał się z hurtownikiem, coś
tam obniżył i co roku walą do niego tłumy. Pomoże mu ta sztywna cena, czy nie
pomoże? Wedle autorów projektu pomoże. Konia z rzędem osobie, która wyjaśni mi,
w jaki sposób.
Bardzo piękne są te wszystkie wypowiedzi o tym, jak to nasza kultura
potrzebuje wsparcia i jak to ludzie, źli i niedobrzy, nie czytają. A jak już
czytają, to chłam i poplit, produkcję masową, której autorzy karnie mielą w
kółko ten sam schemat. Powinniśmy czytać lepsze książki. Bo głupiejemy, bo
wtórny analfabetyzm, bo przyszłość narodu, bo to, bo tamto. Unifikacja,
homogenizacja, macdonaldyzacja, tylko jeźdźców apokalipsy nie widać. Jak
powiedział Adaś Jensen, bohater pewnej gry komputerowej, to jeszcze
nie koniec świata, ale dobrze go stąd widać...
Czytelnictwo potrzebuje wsparcia i to nie poprzez regulację ceny książki.
Ile jest kultury w mainstreamowych mediach? Myślicie, że ktoś chciał pogadać na
antenie z popularnym pisarzem, gdy Jaguar zaoferować się tegoż dostarczyć pod
drzwi? "Celebrity Splash", nowa dieta, ćwiczenia na mięśnie pośladków
i botoks, to jest modne i to warto pokazywać. A książki? Nie, dzięki, no chyba,
że macie coś, co już jest dobrze znane (głównie prowadzącym), albo coś, co jest
tak głębokie, że zanurzając się w lekturze, można się utopić. No dobrze, trochę
przesadzam, ale książki w przestrzeni publicznej prawie nie istnieją, zwłaszcza
książki młodzieżowe. A kiedy ludzie mają polubić czytanie, jak nie w wieku lat
nastu?
I co ma do poziomu czytelnictwa ustawa o jednolitej cenie książki?
Tak, zirytowałam się. Po raz kolejny. Albo mózg mi się skurczył, albo
argumenty za wprowadzeniem ustawy (poza tym o ochronie małych księgarń) nie
trzymają się kupy.
To tyle z mojej strony. Przynajmniej na razie.