No tak, niby to blog o Jaguarze od tej mniej znanej, kuchennej strony, ale od jakiegoś czasu Enty pracuje zdalnie, przy własnym biurku i przed własnym monitorem. Tylko fotel ma Enty z Jaguara, bo go przy remoncie biura zabrał. Poprzedni fotel Entego wyglądał jak siedem nieszczęść, no został do cna obdarty przez nadaktywnego w różnych dziwnych porach kota.
Pamiętam, jak pisałam o zmumifikowanej, znalezionej w jednej
w biurowych toreb pietruszce. I o niszczarce zwanej Arnoldem Shrederem. Arnold
został Arnoldem, gdy przykleiłam mu oczy. Zezowate. Było też to i owo o
redakcyjnych zebraniach, z których przynajmniej połowa skończyła się wtedy, gdy
cała ekipa, płacząc ze śmiechu, uznawała, że tego dnia niczego już nie wymyśli.
Dziecięciem jednego z tych zebrań jest "Opasły Ozór", czyli
wydawnictwo, które na pewno kiedyś powstanie ;-)
Jakiś rok temu zostałam zwierzęciem zdalnym i kuchnie mam
obecnie dwie. Tę jaguarową (w której okazyjnie bywam) oraz własną, prywatną, o
której właściwie nigdy nie pisałam. Wiadomo, to, co dzieje się za kulisami
Jaguara, ciekawsze jest niż to, co dzieje się za kulisami, a raczej za krzesłem
Entego, ale Enty za własnym krzesłem bywa nieco częściej. I postanowił się
niektórymi opowieściami zza krzesła podzielić. Możecie nie czytać. Konsekwencji
nie będzie.
Jak wygląda przeciętny dzień zdalnego Entego? Och, normalnie.
Wstaję o jakiejś możliwej godzinie (albo o niemożliwej, jeśli kotu akurat
odbija). Snując się po domu, wypijam kawę. Czasem obejrzę jakieś wiadomości.
Wreszcie, gdy czuję, że przestała opadać mi głowa, dokonuję niezbędnych ablucji
(zrozumcie, codzienne mysia głowy i układanie starannej fryzury nie jest w
pracy zdalnej wymagane). Jem śniadanie. Najczęściej przed komputerem. Stan
klawiatury możecie sobie wyobrazić, choć może lepiej tego nie róbcie.
A potem? Potem... praca. Enty nigdy nie był zwierzęciem towarzyskim i, choć wsławił się kiedyś radosnym i niestrudzonym klepaniem w klawiaturę w absolutnym domu wariatów, zazwyczaj nie cierpi zbytnio z powodu braku kolegów. No, za wyjątkiem tych chwil, kiedy cierpi nieludzko, bo przyszedł mu do głowy głupawy dowcip i może się nim podzielić jedynie z kotem. Tak sobie myślę, że towarzystwo również nie cierpi z powodu braku Entego, bo osoba łażąca po biurze z torbą na głowie może dekoncentrować.
A potem? Potem... praca. Enty nigdy nie był zwierzęciem towarzyskim i, choć wsławił się kiedyś radosnym i niestrudzonym klepaniem w klawiaturę w absolutnym domu wariatów, zazwyczaj nie cierpi zbytnio z powodu braku kolegów. No, za wyjątkiem tych chwil, kiedy cierpi nieludzko, bo przyszedł mu do głowy głupawy dowcip i może się nim podzielić jedynie z kotem. Tak sobie myślę, że towarzystwo również nie cierpi z powodu braku Entego, bo osoba łażąca po biurze z torbą na głowie może dekoncentrować.
Wyobraźcie to sobie - cisza, spokój, muzyka z głośników,
domowe kapcie, tłumaczenie...
Potem przychodzi pierwszy mail, rzucam więc to, co robiłam (na
przykład sprawdzanie sposobu funkcjonowania przysadki mózgowej, z
pozdrowieniami dla Harriet Manners) i spieszę ogarniać nowe, co to dopiero się
pojawiło, ale grozi wybuchem. Teksty o kotkach i pieskach? Luzik. Potrzebuję
ledwie kilku chwil, by przestawić się z gospodarki hormonalnej na serię dla
dzieci... Zwłaszcza, że mój prywatny kotek, złakniony uwagi, włazi mi na
klawiaturę i rozpoczyna skomplikowany proces wzmożonego linienia. Kiedy udaje
mi się pozbyć kota, mogę przystąpić do pisania... Nie, stop, Piękna o coś pyta,
a jak Piękna o coś pyta, to trzeba jej odpowiedzieć. Odpowiadam więc Pięknej i
zapewniam ją, że jak najszybciej przygotuję co trzeba. Kot wyje jak syrena
alarmowa, bo nikt go nie kocha i nikt go nie karmi, a w ogóle to chciałby wyjść
na balkon, ale tylko na dwie minuty. Ewentualnie za dwie minuty jeszcze na dwie
minuty.
Dzwoni telefon. Zirytowana tym, że z tego numeru dobija się najczęściej operator sieci komórkowej z ofertą nowego laptopa/tabletu/telefonu/glebogryzarki, ignoruję połączenie. I siedem kolejnych. Kiedy koszmarny aparat przestaje wreszcie generować smętną, pseudoindiańską muzyczkę, mam ochotę wyrzucić go przez okno. Okej, co ja miałam? Kotki, pieski i to od Pięknej.
Kotki i pieski idą mi dość opornie, bo pod oknem zaparkował
wóz gości od kanalizacji. Wiadomo, szambo same się nie opróżni. Co za
szczęście, że jest chłodno i okno jest zamknięte. Co za nieszczęście, że nie
jest szczelne. Po chwili w całym mieszkaniu unosi się przenikliwa i nielekko
mdląca woń tego, co panowie odsysają. Nie od dzisiaj wiadomo, że w obszarach
szamba powstają najpiękniejsze opisy pod słońcem.
Kończę, piszę do Pięknej, że to, czego potrzebuje, będzie na
jutro i wracam do tłumaczenia. Niestety, kompletnie zapomniałam, o co chodziło
z przysadką, po raz drugi konsultuję się więc z medyczną stroną Gugla i...
Domofon. Nie przewiduję gości, ale może to listonosz, a ja akurat czekam na
przesyłkę. Enty w bloku, startuje do domofonu, domofon przestał dzwonić. Wypadam
na klatkę, zbiegam dwa piętra i widzę przed drzwiami dwie sympatyczne panie,
które na pewno nie są listonoszkami, za to mają wiele do powiedzenia o życiu.
Bąkam, że nie mam czasu i wracam na górę.
Tłumaczenie, przybywaj! A nie, mail. Ktoś czegoś nie
zaakceptował i trzeba poprawić. Trzeba to zrobić szybko, bo gonią terminy.
Jasne, nie ma sprawy, zaraz to zrobię, tylko zdejmę sobie z ramienia kota,
który przeżywa siedemnasty dzisiaj atak miłości. Zdjęty z ramienia kot płynnie
przechodzi od stanu uwielbienia do stanu porzucenia i wyje mi pod krzesłem. Jestem
twarda, niejedno takie wycie już słyszałam, a poza tym lepiej, żeby kot wył pod
krzesłem, niż siedział na biurku i gryzł pióro od tabletu.
Okej, gotowe. Najwyższa pora zjeść obiad, który ktoś z
dobroci serca zrobił. Dobry obiad nie jest zły, wiadomo jednak, że chce się po
nim spać, a ja nie mogę iść spać. W przedszkolu nienawidziłam leżakowania,
teraz... Teraz z miłą chęcią walnęłabym się na kanapie. Niestety, z zaciętą
miną siadam przed komputerem i wracam do przysadki wraz z przyległościami.
Idzie mi całkiem nieźle, ale być może wina tego, że zupa padła mi na mózg.
Kot biega w koło po mieszkaniu.
Około 17:30 przypominam sobie, że dzień wcześniej miałam
napisać mail, taki z gatunku bardzo ważnych, rzucam więc wszystko i piszę.
Jestem zachwycona, gdy po pięciu minutach dostaję odpowiedź. Och, jasne. To
tylko autoresponder. Adresat wyjechał na drugi koniec świata, smaży zadek na
słońcu i wróci wtedy, GDY BĘDZIE ZA PÓŹNO.
I właśnie w takich warunkach, mili Państwo, powstają
tłumaczenia, niektór okładki, reklamy oraz ten blog. I w takich okolicznościach
przyrody tłumaczyć się będzie "Jewel", którego spore grono
czytelników tak bardzo łaknie. Ze swojej strony obiecać mogę tylko, że dołożę
wszystkich starań, by redaktor nie wynajął snajpera. No i żebyście Wy dobrze
się przy książce bawili.
Więcej o "Jewel" już niebawem, napiszę tylko, że
zapowiada się szalona jazda bez trzymanki. Ale w sumie u mnie to ZAWSZE jest
szalona jazda bez trzymanki ;-)