Próba ognia

poniedziałek, 26 maja 2014

Krasnolud, rycerz i jakaś baba



Rozdział pierwszy
                
Lało już od pół godziny. Choć może właściwszym określeniem byłoby, waliło niemiłosiernie. Deszcz i grad, znakomite połączenie, właśnie za takim tęskniłam. Jak ostatnia kretynka tuliłam się do ściany kamienicy, licząc na to, że niewielki daszek ochroni mnie przed przemoczeniem, a może i przed zgonem wskutek rozlicznych obuchowych obrażeń. Jeśli cała wyprawa będzie wyglądać jak ten dzień, powieszę się na drugim albo trzecim drzewie. Śmierć przez uduszenie byłaby chyba przyjemniejsza niż spacerek w taką pogodę.
                Wzdrygnęłam się, gdy kolejny podmuch wiatru chlusnął mi w twarz wiadrem zimnej wody i lodowych kulek. Zabolało. Co mnie podkusiło, żeby iść na spotkanie piechotą? A tak, już pamiętam - piękna pogoda i tęsknota za miastem, którą poczułam, zanim jeszcze w ogóle je opuściłam. Kochałam te wysmukłe wieże, tętniące życiem ulice, głośny, wielobarwny targ i łagodny (zazwyczaj) klimat. Zrezygnowałam z powozu, który zaoferowała Rada, wsunęłam na stopy sandały i postanowiłam po raz ostatni odetchnąć wiosną w Navall.
                Słyszałam, że do grupy poszukiwaczy miał należeć również ktoś obdarzony zdolnością prekognicji. Cóż, ja na pewno takiej zdolności nie posiadłam. Gdybym miała choćby cień intuicji, wzięłabym nieprzemakalny płaszcz.
                Minęło kolejne piętnaście minut, nim ulewa przeszła wreszcie w coś, co mogłabym nazwać standardowym deszczem. Wyjrzałam spod daszku. Nie wyglądało na to, by w ciągu kolejnych pięciu lat chmury miały się rozwiać, wylazłam więc na ulicę i, rozchlapując kałuże, ruszyłam w stronę gospody.
                Wszystko sobie zaplanowałam. Miałam dotrzeć do "Rozbitego dzbana" elegancjo spóźniona. Miałam otworzyć drzwi, rozejrzeć się po sali i zrobić niezatarte pierwsze wrażenie. Oto wysłanniczka Rady, groźna, tajemnicza i tak dalej. Teraz szlag wszystko trafił. Szatę miałam przemoczoną do cna i brudną, jakbym z zapałem wytarzała się w rynsztoku. Ciężki, nasiąknięty wodą i błotem materiał kleił mi się do nóg i spowalniał ruchy, a obrazu żałości dopełniały zwieszające się w strąkach włosy.
                I nawet nie miałam jak zminimalizować szkód! Z kwadransa spóźnienia zrobiła się prawie godzina i nie było już czasu na zmianę garderoby. Na nic, cholera, nie było czasu - na nic, poza zrobieniem z siebie pierdoły.
                Z całej siły grzmotnęłam lagą z białodrzewa w uliczny bruk. Wolałabym grzmotnąć w kogoś, ale ulica była pusta. Czyżby z powodu parszywej pogody?

                Pchnięcie drzwi gospody wymagało ode mnie całych zasobów energii. Nie dlatego, że wykończył mnie spacer (choć to również), ale dlatego, że tak straszliwie nie chciałam tam wchodzić. Jeszcze wczoraj traktowałam całe to przedsięwzięcie jak cudowny dar od losu. Przeszło mi. Najprawdopodobniej bezpowrotnie.
                W lokalu schroniło się chyba pół dzielnicy. Przynajmniej ćwierć dzielnicy obrzuciło mnie zdumionymi spojrzeniami. Uśmiechnęłam się zgryźliwie kącikiem ust i co poniektórzy odwrócili wzrok. Przepychając się przez tłum, rozglądałam się za ludźmi i nieludźmi, których znałam wyłącznie z dostarczonych mi opisów. Za krasnoludem, elfem, rycerzem i jakąś babą.
                Krasnoluda, elfa, rycerza i baby nie było. A przynajmniej nie przy jednym stoliku, co czyniło próby namierzenia towarzyszy jeszcze trudniejszymi. Już miałam zacząć przebijać się w stronę barmana, gdy kątem oka pochwyciłam czyjeś spojrzenie.
                Mężczyzna siedział w najciemniejszym kącie gospody, a jego twarz oświetlał tylko wątły blask taniej alchemicznej lampki. Resztę postaci skrywał cień. Porzuciłam myśl o oberżyście, obróciłam się na pięcie i, roztrącając ludzi lagą, ruszyłam w kierunku nieznajomego. Nie mogłam oczywiście wykluczyć, że gość zwrócił na mnie uwagę tylko dlatego, że byłam jedyną magiczką w gospodzie oraz prawdopodobnie jedyną brudną magiczką, jaką kiedykolwiek dane było komukolwiek ujrzeć, ale... Nawet gdyby, może przynajmniej będę miała na kim wyładować złość. Z każdą kolejną minutą byłam bliżej spektakularnego wybuchu.
                Zdzieliłam łokciem ostatnią zagradzającą mi mroczny kąt osobę i stanęłam przed nieznajomym, który akurat w tej chwili zrzucił z głowy kaptur. Elf.
                - Mirallion? - zapytałam, bo w końcu mógł to być zupełnie przypadkowy ostrouchy.
                Skinął powoli głową.
                Rozejrzałam się, ale nigdzie wokół nie spostrzegłam żadnego wolnego siedziska. Elf również nie wyglądał, jakby miał zamiar ustąpić mi miejsca.
                - Gdzie reszta? - burknęłam i uświadomiłam sobie, że się nie przedstawiłam. - Jestem Yarinne.
                - Wiem - mruknął z kamienną twarzą.
                Dopiero teraz spostrzegłam, że był równie mokry jak ja. Z długich, związanych w kucyk i przerzuconych przez ramię włosów skapywały krople wody, a ciemnoszary kubrak był prawie czarny. Jak miło, że nie tylko ja wzięłam niechciany prysznic.
                - Krasnolud, rycerz i jakaś babka - podpowiedziałam. - Nie widziałeś ich?
                - Nie.
                Przestąpiłam z nogi na nogę. Ani usiąść, ani pogadać.
                - Mieli tu być prawie godzinę temu.
                - Wiem.
                Naprawdę miałam ochotę zdzielić go laską. I tak nie nadawała się do czegokolwiek innego. Służyła do robienia wrażenia i okładania kretynów po piszczelach.
                - Posłuchaj - wsparłam jedną rękę na biodrze. - Cała ekipa miała się tu spotkać i ustalić szczegóły wyprawy. Ja tu jestem, ty tu jesteś, reszty nie ma. Mamy do wyboru - czekać aż przyjdą, albo iść ich szukać. Niestety, rozejście się do domów nie wchodzi w grę.
                Elf wzruszył ramionami i wstał powoli.
                - Może schronili się gdzieś przed deszczem - zasugerował unosząc wymownie jedną brew.
                W przeciwieństwie do dwojga takich, co się nie schronili? Przewróciłam oczami.
                - Zaczekajmy na nich przy barze - zaproponowałam. - Ten ciemny kąt jest co prawda bardzo stylowy, ale trochę kiepsko go widać.
                Po mniej więcej trzydziestu minutach i piętnastu próbach rozpoczęcia konwersacji, uznałam, że tkwienie przy barze jednak nie ma sensu. Przestało padać, tłum znacznie się przerzedził, a jedynym nowym gościem okazał się być zalany w pestkę bard. Popijając powoli grzane wino, zastanawiałam się, co powinniśmy zrobić. Zabawne - w każdej opowieści bohaterowie spotykają się w karczmie i idą w świat. Nie ma niczego o spóźnieniach i nieobecnościach.
                Ale w końcu życie to nie opowieść, prawda?
                Przywołałam barmana.
                - Czekamy na kogoś, ale ten ktoś się spóźnia - wyjaśniłam, przesuwając jednocześnie w jego stronę monetę. - Krasnolud, rycerz i jakaś babka. Gdyby się pojawili, proszę im przekazać, że wrócę... wrócimy, powiedzmy, w porze kolacji. I żeby zaczekali.
                Mężczyzna potaknął, a Mirallion popatrzył na mnie pytająco. Stłumiłam irytację.
                - Nie wiem, jak ty, ale ja nie mam zamiaru tu tkwić - oznajmiłam. - Jestem przemoczona, zziębnięta i oddałabym wszystko za jakieś suche ubrania.
                Elf przez chwilę przyglądał mi się w zadumie, po czym pokręcił głową.
                Myślałam, że coś powie, ale nie był łaskaw. A może wyczerpał już swój zasób słów na ten dzień? Ile to było? Siedem? Dziesięć?
                - A pani... - Usłyszałam stłumiony głos barmana. - Przepraszam, ale pani nie może tak po prostu się, no, wysuszyć?
                - Nie, proszę pana - wycedziłam przez zaciśnięte zęby, gromiąc go wzrokiem. - Nie mogę się tak po prostu wysuszyć, bo magii nie używa się do suszenia ubrań. Do suszenia ubrań używa się sznurów. Na sznurach wiesza się mokre ubrania i...
                Albo się przesłyszałam, albo elf parsknął zduszonym śmiechem.
                Niech to szlag. Ruszyłam w kierunku drzwi. Akurat, gdy położyłam dłoń na klamce, grzmotnęło, błysnęło i znowu zaczęło lać.
                                

Okej, to pierwsze koty za płoty :) Czekam na sugestie, co mogło było się stać z tytułowymi krasnoludem, rycerzem i jakąś babą ;-) W komentarzach, oczywiście :)

Targi, targi, i po targach - wpadłam, byłam, minęłam się ze wszystkimi (ja naprawdę jestem pechowcem!), widziałam te wyczesane hamaki przed stadionem, ale wszystkie były zajęte :( "Elitę" już macie? ;-)

7 komentarzy:

  1. Ja jestem zła! Byłam przy stoisku Jaguara z 10 razy i Cię nie było! A "Elitę" mam, musiałam kupić, skoro mnie zacytowaliście :3 Dzięks! <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, Słońce, bo ja tylko przelotem, jako pracownik dochodzący :) Może mnie nawet widziałaś - snuło się takie coś z rudą grzywką i w jedwabnych szarawarach ;-)

      Usuń
  2. Po pierwsze - Elity nie mam, wy regularnie nie odpowiadacie na maile, nie wysyłacie... chyba czas jednak iść do księgarni :(
    Po drugie - książka.
    Powiem tak - pierwszy rozdział - super. Dawno się tak nie uśmiałam. Super. Poważni. No i co się stało z krasnoludem, rycerzem i jakąś babą? Myślę, że było tak - mamy w książce drugi wymiar i cała nasza trójka zagubionych trafiła do karczmy o właściwym czasie ale... nie w tym wymiarze :) Oni oczywiście zdążyli już się pomartwić o jakiegoś tam elfa i magiczkę, ustalili z barmanem, że wrócą w porze kolacji, otworzyli drzwi, lunęło i.... przez chwilę zobaczyli w odbiciu kałuży, że są nie tu, gdzie być powinni :)

    OdpowiedzUsuń
  3. To jest zadziwiająco... niezłe. A za obecność na Targach należy się lanie! Czekałam 3 godziny i się nie doczekałam ;) "Elity" nie mam... 30 zł? Serio? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Eeee, dobra, następnym razem urządzę jakieś spotkanie z blogerami :) To znaczy chyba za rok, nie? Prawda taka, że ja dochodząco jestem i nie przyszło mi do głowy, żeby cokolwiek kombinować.

      Usuń
  4. No no pierwszy rozdział super :) Pomysł z drugim wymiarem jest ciekawy.

    OdpowiedzUsuń