Próba ognia

wtorek, 27 listopada 2012

Partials

Jak na zbawienie czekam na tłumaczenie "Partialsów" Wellsa. Nie dlatego, że chciałabym ich przeczytać, bo czytałam, ale dlatego, że mogłabym wtedy coś już z nimi robić. Na przykład mogłabym dokonać zamachu na biuro, zamknąć wszystkich w pokoju i schować głęboko klucz. Oddam, jak wymyślimy polski tytuł, o! Nie wcześniej. Bo na razie to sobie mogę mówić na książkę "Partialsi". Cóż, takie słowo w naszym pięknym języku nie istnieje...



Okładkę do "Partialsów" już pewnie widzieliście - żadnej kończyny ni części ciała nie urywa, ale może być, pasuje do książki i nie będę wymyślać cudów na kiju. Mniej mnie druga, ale też da się przełknąć, nawet bez zagrychy.

Słowo "Partials" to nazwa własna, określenie sztucznie wyprodukowanych, genetycznie ulepszonych ludzi, którzy mieli robić za mięso armatnie vel wojsko w wojnie z Chinami. Tajemnicą nie jest (vide czwarta okładka), że wojna nie skończyła się tak, jak miała się skończyć - ani dla jednej, ani dla drugiej strony. Ni z tego ni z owego ktoś, wypuścił śmiercionośnego wirusa, który zdziesiątkował ludzkość. Nieomalże dosłownie - zostało jakieś 5%, może mniej. Co gorsza, od czasu wojny na świat nie przyszło ani jedno dziecko. Inaczej - przyszło, ale nie przeżyło. Noworodki umierają, ostatki lekarzy są bezsilne, ludzie żyją w zamkniętej strefie. Partialsów wirus nie ruszył - okazali się na niego odporni. Traktowani jak broń i siła robocza, nie pałali specjalną sympatią do ludzi i pragnęli ich raczej dobić niż ocalić. Teraz to, co zostało z naszej cudownej cywilizacji kryje się w ruinach miast i drży na myśl o powrocie wyhodowanych w laboratoriach oprawców. W tak zwanym międzyczasie ocalali z pogromu usiłują znaleźć sposób na uzyskanie jakiegokolwiek przyrostu naturalnego (tu bym wstawiła komentarz polityczny, ale sobie daruję), co sprowadza się do wprowadzenia nakazu rodzenia, jakkolwiek głupio by to nie brzmiało... Marzymy o tym, by przymusowo rodzić w wieku siedemnastu lat, nie? A potem znowu, i znowu, i znowu - aż nam się odechce wydawać na świat kolejne, martwe po kilku godzinach dzieci i postanowimy, wybaczcie szczerość, palnąć sobie w łeb.

Na okładce oryginalnej stoi jak wół - ostatnią nadzieją ludzi nie są ludzie. A tak. Skoro Partialsi są odporni na wirus, to może mają w sobie specyficzny gen? Tylko jakoś nikt nie chce wywoływać wilka z lasu i wszczynać nowej awantury. Gdzie podziali się Partialsi - nie wiadomo. Czy planują zagładę resztki ludzkości, nie wiadomo. Kira, której w oczy zagląda wizja rychłego zajścia i niechcianego porodu, decyduje, że poszuka lekarstwa, konkretnie, że poszuka Partialsa. I kichać na zasady obowiązujące w społeczności... To się, moi państwo, raczej nie spodoba władzom.

Macie jakiś pomysł, jak przetłumaczyć słowo "Partials"? Częściowi? Tylko bez żartów o Cylonach, proszę, to ja żartuję sobie z Cylonów, którzy zostali stworzeni przez człowieka, zbuntowali się i mają PLAN. Cóż, skojarzenia z "Battlestar Gallactica" jak najbardziej na miejscu, choć po prawdzie motyw buntujących się tworów człowieka jest częsty w science fiction. Buntują się klony, buntują się androidy, buntują się sztuczne inteligencje. I Cyloni... A nam zbuntowali się "Partialsi" ;-)

Trailer :)


Mnie się ten trailer podoba :) Dobrze wpasowuje się w klimat.

PS. Śpię od soboty, jestem ciekawa, czy do przyszłego weekendu się obudzę...


poniedziałek, 19 listopada 2012

Nie ocenia się książki po...

Nie oceniaj książki po… okładce. Wiadomo. Miało być o okładkach, będzie o okładkach. Słusznie zauważyliście w komentarzach, że okładka, choć nie wpływa na treść książki, może jednak determinować zakup danego dzieła. Nie tylko dlatego, że wolelibyśmy nie okładać książek w szary papier, ale również dlatego, że jesteśmy wzrokowcami. Patrzymy na coś w księgarni i w mózgu pojawia nam się: o, to chyba coś z gatunku, który lubię. Nie: ładne, brzydkie, ale moje, nie moje.

Na wstępie (bo nie daj Bóg podgląda mnie tu jakiś wydawca): nie mam na celu szkalowania czy krytykowania kogokolwiek, przykłady służą tylko za… przykłady właśnie. I to moje własne ;-) To jedziemy!


O czym, tak na pierwszy rzut oka, jest ta książka? Róż z fioletem, jednorożec , zameczek w tle, pozłotka jakaś. Podejrzewam, że sporo osób zaglądających tutaj nigdy się z tytułem i autorem nie spotkało. Teraz wystawcie sobie, że pod tym malinowym kolorkiem kryje się jedna z klasycznych serii fantastycznych. Nie jest to seria dla dzieci, bynajmniej. W sumie dzieło Zelaznego liczy sobie dziesięć tomików i jest postmodernistyczno-hipertekstualnym tworem igrającym z gatunkiem, wielopoziomową historią o dojrzewaniu, dążeniu do władzy, ambicjach… Ba, Zelazny pojechał w książkach dramatami Szekspira, bawił się również historią. Chcecie sobie klimat wystawić? Drugi tomik nosi tytuł „Karabiny Avalonu” (oryg.: Guns of Avalon) i dobrze pokazuje, jak bardzo niekonwencjonalna jest twórczość autora. Avalon z legend o Królu Arturze, nie? Miecz był w jeziorze, nie kałach czy inne M-16… 

Okładka moją nie jest zdecydowanie – do treści ma się o tyle, o ile. Jednorożec występuje. Zamek też. Tylko, wiecie, jakoś różowo (fioletowo) nie jest.

No to proszę bardzo – kolejny przykład.


Dla kogo jest ta książka? I nie pytam, kto czytał. Pytam, jak na oko oceniacie. 

A ta?  

Problem w tym, że to jedna i ta sama powieść. Polski tytuł różni się od oryginalnego, trudno. Różni się również okładka. Wydaje się, że polska i niepolska książka skierowane są do różnych odbiorców, prawda? Tak serio, nie miałam okazji powieści przeczytać, oceniam wyłącznie po obwolucie. Dorzucam jeszcze kilka okładek serii Holly Black, bo czemu nie ;-)



Jak widać, do okładek można podchodzić różnie. 

Będąc młodym chłopcem zakochałam się w książce, którą zoczyłam na targach w Bolonii. Nie, nie w książce – w okładce oraz treści, jaką sugerowała. Szłam sobie, szłam, na plecach dziesięć kilo katalogów i nagle ELF. Ale jaki piękny! 


Tytuł: „Wojna elfów”, o ile udało mi się odcyfrować napis po włosku. Wiedziona instynktem (takim instynktem, jak ma mój kot, co na podłodze, to do żarcia), złapałam katalog. Odkryłam, że książka to tłumaczenie, więc dawaj wujka Google’a i szukamy. Jakież było moje rozczarowanie, gdy okazało się, że powieść (i kilka kolejnych) została już u nas wydana. I wygląda tak:

  
I znowu nie mam pojęcia, o czym dokładnie jest ta seria. W oryginale stoi, że o fearie, a więc o elfach, tych takich trochę innych, względnie o wróżkach. Wróżki raczej z toporami nie biegają, więc pewnie jednak o elfach, jak tłumaczył, tak tłumaczył. Mogą być duszki. Wojny duszki prowadzić również mogą, czemu nie. Tylko jakoś pomiędzy „Wojną elfów” a „Wojnami duszków” oraz okładkami jest spora różnica, nieprawdaż? 

O, proszę – nie oceniam książki po okładce, ale okładka + tytuł sprawiają, że wezmę coś do ręki, albo nie wezmę. Za ocenianie sensu stricte mogę wziąć się później. A teraz, żeby nie było, że innych obmawiam/reklamuję, coś z własnego podwórka. „Zwiadowców” znają wszyscy. Może nie wszyscy, ale bardzo wielu ludzi. „Zwiadowcy” również mają kilka wydań. Ba – stali sobie u nas na półce (pewnie nie tylko u nas) w takich okładkach, że by je człowiek najchętniej czymś zastawił. Choćby i wazonikiem. 


To jest pierwsze, oryginalne wydanie Flanagana. Bez wątpienia pasuje do treści książki, ale… Ale jest jakieś nie takie, prawda? Treść znakomita, obrazek na froncie mniej, tak więc zanabyliśmy inne grafiki. 


Brytyjskie, bo się na amerykańskie zbuntowałam, do dziś nie wiem, czemu. Kojarzył mi się Halt z Vaderem ze Star Warsów? Chyba tak. Twarda oprawa chodzi w najnowszych australijskich okładkach.
  

A Czesi mają własne pomysły…


Pomysł Czechów jest oryginalny i pewnie pasuje do tamtejszego rynku, ale u nas by się nie sprawdził ;-) Za to okładkę do "Ziemi skutej lodem" mają świetną :)

A teraz podzielcie się, drodzy czytelnicy, Waszymi ulubionymi i najbardziej znielubianymi okładkami :) Mnie na przykład podobają się okładki do Brenta Weeksa (treść książek podoba mi się mniej), do hiszpańskiego wydania „Księcia Cierni”, lubię okładki do „Pauli” (bardzo wyraziste) i uważam, że „Easy” ma w sobie to coś :)

czwartek, 15 listopada 2012

Nowe idzie - plany na 2013



Dość na moment tego wałkowania blogów, ok? Bo zrobi nam się z tego bloga kolejny blog i blogach, blogerach i blogowaniu w ogóle, ze szczególnym uwzględnieniem blogowania o książkach, które przynosi rezultaty albo ich nie przynosi – jak kto uważa ;-)

Mamy listopad, połowę listopada. Chyba wypadałoby napisać o tym, co się pojawi w przyszłym roku. O tym, że będą „Partialsi” (którzy nie posiadają jeszcze polskiego tytułu) wszyscy już wiedzą, wszyscy wiedzą, że wreszcie wyjdzie „Blask” (nie mam pojęcia, z którą ostatecznie okładką, mam chyba dwanaście wersji), niektórzy czekają na kolejnych „Błękitnokrwistych” oraz „Wilczy pakt” (myślimy nad okładkami), ale to przecież nie wszystko…

Mamy taką książkę, a właściwie serię, o którą była niezła awantura. Szczegółów oszczędzę, szczegóły awantury nie są ważne. Bardzo nam zależało, bo pisarka dobra, płodna nad wyraz, oceniana wysoko i tak dalej. Idzie o Tamorę Pierce. Część z Was miała pewnie przyjemność zapoznać się z tymi jej książkami, które ukazały się w Polsce i pogłoski o jej talencie potwierdzą. No to żeśmy w końcu panią Pierce dorwały, dałyśmy dobremu tłumaczowi i… I teraz się zastanawiamy, jakże oryginalnie, jak to sprzedać. Bo, że można wypuścić i liczyć na cud, to wiadomo. Że cuda zdarzają się rzadko, też wiadomo. Tego, jak przekonać ludzi, że chcą przeczytać dobrą, inteligentną powieść fantasy – to już zagadnienie skomplikowane jak fizyka jądrowa. Kolega powiedział wczoraj – rzut kością. Coś w tym jest.

Problem byłby znacznie mniejszy, gdyby:

- tytuł książki nadawał się do prostego przełożenia, ale się nie nadaje;
- okładka książki byłaby cudowna i krzyczała, by rzecz nabyć, niestety, nie krzyczy;
- wszystkie media jak jeden mąż zechciały rzucić się na lekturę, nie rzucą się, nie urodziłam się wczoraj;
- książka była highlightem wielkiego zamorskiego wydawcy i non-stop wisiała na pierwszej stronie Amazona, nie wisi.

O, proszę, macie tu całą serię.


Seria: Beka Cooper. Legenda Tortallu. Tom pierwszy: Terier. 

Nie wiem, jak Wy, ale ja tego nie widzę. Niespecjalnie przeszkadza mi imię głównej bohaterki, choć Beka to beka, jak można byłoby powiedzieć. Zarówno beka taka z drewna, jak i przenośna. Bohaterki nie ochrzcimy inaczej. Beka to zresztą zdrobnienie od Rebakah. Wpisałam w Google, to obok w wyszukiwarce, w linkach sponsorowanych, pojawiło się słowo „rębaka”. Fajnie, poszerzyłam słownik. To cała radość pracy wydawcy, że niektóre zagraniczne pomysły sprawdzają się u nas, ekhem, średnio.

Okładki widzicie sami. Dysponujemy w biurze zarówno serią z paseczkami, jak i bez paseczków. Od początku twierdziłyśmy, że trzeba te okładki zmienić, bo dziwne, nieładne i w ogóle dość takie błeeeeeee. Zmienić, jasne! Na jakie? Nie wiemy. Śni nam się po nocach sukces „Gildii Magów” (IMO Beka jest lepsza, zarówno konstrukcyjnie, jak i literacko, ale to ja), który to sukces „GM” zawdzięczała ponoć również okładkom. Jasne, klarowne, wiadomo, o co chodzi. Na drugim tomie jest żaba, ale to zauważyło niewiele osób. Jak ktoś ma drugi tom w domu, niech zerknie okiem. Pod kapturem jest twarz i ta twarz to samo ZUO!

Okładki fantasy z reguły są do siebie podobne – baba, miecz, inna broń, smok, zamek, takie tam. Dawno temu jedno wydawnictwo próbowało pójść ambitniej, ale im się książki przestały sprzedawać. Teraz się mówi, wybaczcie, są cycki, jest like. No tak. Jest baba/chłop, miecz, topór – jest like. Jak nie ma, płacz i zgrzytanie zębów.

I co my mamy zrobić z Beką? Beka nie jest rycerką, jest szczenięciem w straży miejskiej. Późnym wieczorem wraz z przełożonymi patroluje miasto i łapie przestępców. Nie posługuje się magicznym toporem, nie nosi pancernego cyckonosza (ulubiony element rysowników fantasy) – biega po mieście w czarnej tunice, zbrojna w pałę z metalowym rdzeniem. Pies – porównanie z gliniarzem jak najbardziej na miejscu. Owszem – gołębie i kot na pierwszej oryginalnej okładce są uzasadnione. Gołębie noszą dusze zmarłych, a kot bohaterki jest dziwny (kocham tego kota, tak bajdełejem). Magia w książce również się pojawia, ale fajerkulki nie są na porządku dziennym. Wiecie, taka jesienna trochę, kryminalna, fantastyczna opowieść o mieście i jego mieszkańcach. O dziewczynie, która chce iść w ślady twardych stróżów porządku. Nazywają ją terierem, ale szczerze: jakoś tak dziwnie nazywać kolejne tomy od ras psów.

No więc mamy z Beką trochę problemów. Ja mam jeszcze jeden dodatkowy – im dłużej gapię się na oryginały, tym mniej mi przeszkadzają J Czekam na objawienie ;-)
 
Tak już zupełnie na marginesie, nie pamiętam, czy o tym pisałam, kiedyś wyszło z badań, że typowy czytelnik ma okładkę w głębokim poważaniu. Tylko treść się liczy. I tak badania focusowe udowodniły, że jesteśmy wszyscy mądrzy jak ta lala, intelektualni do szpiku kości i w ogóle nie dajemy się złapać na grafikę. Z drugiej strony J., mój nauczyciel grafy, oznajmił kiedyś, że mózg ludzki w ułamku sekundy stwierdza, czy coś mu się podoba, czy mu się nie podoba. Z okładkami jest jeszcze jedna sprawa – dają wyobrażenie o treści. Poznęcam się nad okładkami innym razem ;-

poniedziałek, 12 listopada 2012

Lista blogów - zimowe porządki


Nie nadaję się do odmawiania ludziom. Podobno należy być asertywnym i nie zgadzać się na wszystko jak leci. Do tego, gdy przychodzi do spraw firmowych, należy jeszcze dbać o PR i nie wolno robić pewnych rzeczy (hmmmm) – być burkliwym, nie odbierać telefonów i tak dalej. Sumując – w pracy należy być miłym ORAZ asertywnym, inaczej klops. Klopsa to my mamy, nawet kilka klopsów, niektóre zaczynają śmierdzieć… Akurat teraz wszystko sprowadza się do ponownej selekcji blogów. To nie jest fajne i nie jest miłe – ani dla was, ani dla mnie.

Apeluję raz jeszcze – zrozumcie, że nie jesteśmy w stanie wszystkiego ogarnąć i nie możemy współpracować ze wszystkimi. Dlaczego?
1.       Bo jesteśmy niezbyt dużą firmą, która nie ma oddzielnego działu do współpracy z blogerami. Jedna osoba ogarnia również inne media – prasę, radio, portale internetowe. Ta sama osoba robi konkursy, wymyśla reklamy i pakuje książki.
2.       Bo obowiązują nas ograniczenia kontraktowe (o tym akurat nie pisałam) – możemy oddać za darmo tylko pewną ograniczoną liczbę książek z danego tytułu. Jesteśmy z tego rozliczani.
3.       Bo darmowe egzemplarze nie są darmowe i choćbym bardzo chciała, muszę liczyć się z kosztami, dodawać je do ogólnych kosztów promocji.

Jest nam strasznie miło, że tak wielu czytelników lubi nasze książki J I chcielibyśmy każdemu nieba przychylić. Ale się nie da.

Poniżej lista stałych współpracujących. Przy premierach większych tytułów będziemy tę listę poszerzać o jednostrzałówki – książki dla tych, którzy chcieliby przeczytać tę jedną konkretną książkę. Możemy współpracować w ten sposób? Mam nadzieję, że możemy J

BLOGI
13.   www.miye.eu
30.   www.oczami-jenny.blogspot.com/
31.   Pani Aneta z Mikołajewa

Nie muszę chyba dodawać, że naprawdę nie potrzebujemy już więcej recenzentów stałych recenzentów, nie? 

Wszyscy, którzy otrzymali ode mnie odpowiedź na mejla ze zgłoszeniem (pierwsza selekcja) - książki zamówione dostaną - zamknęli nam pocztę pod oknem. Dramat!

EDIT: dopisuję do listy dwa blogi, z którymi współpracuję od lat, a o których w ferworze zapomniałam...
* http://naszerecenzje.wordpress.com/
* http://kamykowa-czytelnia.blogspot.com/