Próba ognia

czwartek, 26 marca 2015

Kuchnia Entego, chaos i "Jewel"


No tak, niby to blog o Jaguarze od tej mniej znanej, kuchennej strony, ale od jakiegoś czasu Enty pracuje zdalnie, przy własnym biurku i przed własnym monitorem. Tylko fotel ma Enty z Jaguara, bo go przy remoncie biura zabrał. Poprzedni fotel Entego wyglądał jak siedem nieszczęść, no został do cna obdarty przez nadaktywnego w różnych dziwnych porach kota.

Pamiętam, jak pisałam o zmumifikowanej, znalezionej w jednej w biurowych toreb pietruszce. I o niszczarce zwanej Arnoldem Shrederem. Arnold został Arnoldem, gdy przykleiłam mu oczy. Zezowate. Było też to i owo o redakcyjnych zebraniach, z których przynajmniej połowa skończyła się wtedy, gdy cała ekipa, płacząc ze śmiechu, uznawała, że tego dnia niczego już nie wymyśli. Dziecięciem jednego z tych zebrań jest "Opasły Ozór", czyli wydawnictwo, które na pewno kiedyś powstanie ;-)

Jakiś rok temu zostałam zwierzęciem zdalnym i kuchnie mam obecnie dwie. Tę jaguarową (w której okazyjnie bywam) oraz własną, prywatną, o której właściwie nigdy nie pisałam. Wiadomo, to, co dzieje się za kulisami Jaguara, ciekawsze jest niż to, co dzieje się za kulisami, a raczej za krzesłem Entego, ale Enty za własnym krzesłem bywa nieco częściej. I postanowił się niektórymi opowieściami zza krzesła podzielić. Możecie nie czytać. Konsekwencji nie będzie.

Jak wygląda przeciętny dzień zdalnego Entego? Och, normalnie. Wstaję o jakiejś możliwej godzinie (albo o niemożliwej, jeśli kotu akurat odbija). Snując się po domu, wypijam kawę. Czasem obejrzę jakieś wiadomości. Wreszcie, gdy czuję, że przestała opadać mi głowa, dokonuję niezbędnych ablucji (zrozumcie, codzienne mysia głowy i układanie starannej fryzury nie jest w pracy zdalnej wymagane). Jem śniadanie. Najczęściej przed komputerem. Stan klawiatury możecie sobie wyobrazić, choć może lepiej tego nie róbcie.

A potem? Potem... praca. Enty nigdy nie był zwierzęciem towarzyskim i, choć wsławił się kiedyś radosnym i niestrudzonym klepaniem w klawiaturę w absolutnym domu wariatów, zazwyczaj nie cierpi zbytnio z powodu braku kolegów. No, za wyjątkiem tych chwil, kiedy cierpi nieludzko, bo przyszedł mu do głowy głupawy dowcip i może się nim podzielić jedynie z kotem. Tak sobie myślę, że towarzystwo również nie cierpi z powodu braku Entego, bo osoba łażąca po biurze z torbą na głowie może dekoncentrować.

Wyobraźcie to sobie - cisza, spokój, muzyka z głośników, domowe kapcie, tłumaczenie...

Potem przychodzi pierwszy mail, rzucam więc to, co robiłam (na przykład sprawdzanie sposobu funkcjonowania przysadki mózgowej, z pozdrowieniami dla Harriet Manners) i spieszę ogarniać nowe, co to dopiero się pojawiło, ale grozi wybuchem. Teksty o kotkach i pieskach? Luzik. Potrzebuję ledwie kilku chwil, by przestawić się z gospodarki hormonalnej na serię dla dzieci... Zwłaszcza, że mój prywatny kotek, złakniony uwagi, włazi mi na klawiaturę i rozpoczyna skomplikowany proces wzmożonego linienia. Kiedy udaje mi się pozbyć kota, mogę przystąpić do pisania... Nie, stop, Piękna o coś pyta, a jak Piękna o coś pyta, to trzeba jej odpowiedzieć. Odpowiadam więc Pięknej i zapewniam ją, że jak najszybciej przygotuję co trzeba. Kot wyje jak syrena alarmowa, bo nikt go nie kocha i nikt go nie karmi, a w ogóle to chciałby wyjść na balkon, ale tylko na dwie minuty. Ewentualnie za dwie minuty jeszcze na dwie minuty.



Dzwoni telefon. Zirytowana tym, że z tego numeru dobija się najczęściej operator sieci komórkowej z ofertą nowego laptopa/tabletu/telefonu/glebogryzarki, ignoruję połączenie. I siedem kolejnych. Kiedy koszmarny aparat przestaje wreszcie generować smętną, pseudoindiańską muzyczkę, mam ochotę wyrzucić go przez okno. Okej, co ja miałam? Kotki, pieski i to od Pięknej.

Kotki i pieski idą mi dość opornie, bo pod oknem zaparkował wóz gości od kanalizacji. Wiadomo, szambo same się nie opróżni. Co za szczęście, że jest chłodno i okno jest zamknięte. Co za nieszczęście, że nie jest szczelne. Po chwili w całym mieszkaniu unosi się przenikliwa i nielekko mdląca woń tego, co panowie odsysają. Nie od dzisiaj wiadomo, że w obszarach szamba powstają najpiękniejsze opisy pod słońcem.

Kończę, piszę do Pięknej, że to, czego potrzebuje, będzie na jutro i wracam do tłumaczenia. Niestety, kompletnie zapomniałam, o co chodziło z przysadką, po raz drugi konsultuję się więc z medyczną stroną Gugla i... Domofon. Nie przewiduję gości, ale może to listonosz, a ja akurat czekam na przesyłkę. Enty w bloku, startuje do domofonu, domofon przestał dzwonić. Wypadam na klatkę, zbiegam dwa piętra i widzę przed drzwiami dwie sympatyczne panie, które na pewno nie są listonoszkami, za to mają wiele do powiedzenia o życiu. Bąkam, że nie mam czasu i wracam na górę.

Tłumaczenie, przybywaj! A nie, mail. Ktoś czegoś nie zaakceptował i trzeba poprawić. Trzeba to zrobić szybko, bo gonią terminy. Jasne, nie ma sprawy, zaraz to zrobię, tylko zdejmę sobie z ramienia kota, który przeżywa siedemnasty dzisiaj atak miłości. Zdjęty z ramienia kot płynnie przechodzi od stanu uwielbienia do stanu porzucenia i wyje mi pod krzesłem. Jestem twarda, niejedno takie wycie już słyszałam, a poza tym lepiej, żeby kot wył pod krzesłem, niż siedział na biurku i gryzł pióro od tabletu.

Okej, gotowe. Najwyższa pora zjeść obiad, który ktoś z dobroci serca zrobił. Dobry obiad nie jest zły, wiadomo jednak, że chce się po nim spać, a ja nie mogę iść spać. W przedszkolu nienawidziłam leżakowania, teraz... Teraz z miłą chęcią walnęłabym się na kanapie. Niestety, z zaciętą miną siadam przed komputerem i wracam do przysadki wraz z przyległościami. Idzie mi całkiem nieźle, ale być może wina tego, że zupa padła mi na mózg.

Kot biega w koło po mieszkaniu.

Około 17:30 przypominam sobie, że dzień wcześniej miałam napisać mail, taki z gatunku bardzo ważnych, rzucam więc wszystko i piszę. Jestem zachwycona, gdy po pięciu minutach dostaję odpowiedź. Och, jasne. To tylko autoresponder. Adresat wyjechał na drugi koniec świata, smaży zadek na słońcu i wróci wtedy, GDY BĘDZIE ZA PÓŹNO.

I właśnie w takich warunkach, mili Państwo, powstają tłumaczenia, niektór okładki, reklamy oraz ten blog. I w takich okolicznościach przyrody tłumaczyć się będzie "Jewel", którego spore grono czytelników tak bardzo łaknie. Ze swojej strony obiecać mogę tylko, że dołożę wszystkich starań, by redaktor nie wynajął snajpera. No i żebyście Wy dobrze się przy książce bawili.

Więcej o "Jewel" już niebawem, napiszę tylko, że zapowiada się szalona jazda bez trzymanki. Ale w sumie u mnie to ZAWSZE jest szalona jazda bez trzymanki ;-)

piątek, 20 marca 2015

Bohaterowie bardziej pokręceni (czyli o Serii Pastelowej i nie tylko)



Wpis planowany i planowany, ale, jak pisałam wcześniej, mocno mnie skosiło, w związku z czym reaguję z opóźnieniem. Może to zresztą i dobrze, bo w międzyczasie zdążyłam zapoznać się z kilkoma recenzjami wydanej już jakiś czas temu powieści "Ostatni pociąg do Babylon". Zrobiłam to z ciekawości, bo książka Fam jest dość specyficzna i spodziewałam się, że zdania na jej temat będą podzielone. Zdradzę Wam, że nie ma chyba Jaguarowej książki, której recenzji nie sprawdziłabym na Amazonie albo innym portalu. Z zacięciem godnym lepszej sprawy czytam wszystkie jedno- i dwugwiazdkowe opinie, żeby, jeszcze przed lekturą tłumaczenia (albo oryginału) wyłowić ewentualne problemy. Czasem pukam się w głowę, czasem nią kiwam. Z "Ostatnim pociągiem" zrobiłam tak samo, teraz poprawiłam polskimi recenzjami.

Abstrahując na momencik od książki Fam, lubicie Serię Pastelową Jaguara? Ja generalnie lubię :) Zwłaszcza "Tak blisko" i "Morze Spokoju", choć uważam wszystkie wydane w niej książki za wartościowe i interesujące lektury. A zauważyliście, jak bardzo pokręcona jest ta seria? Pokręcona nie w sensie jakiejś szalonej, niecodziennej fabuły. Życiowo pokręcona. Jej bohaterowie są pokręceni. A jeśli nie są pokręceni, to właśnie stało się coś, co ich z dotychczasowej ścieżki brutalnie zawraca.

Nastia z "Morza Spokoju" przeżyła traumę, nie mówi i ukrywa się za bardzo przekonującą maską. Josh stracił całą rodzinę i został sam jak palec. Jacquelina z "Tak blisko" rozstała się z facetem i nieomal padła ofiarą gwałciciela. Luke ma równie poważne problemy. Taylor z "Lata drugiej szansy" nie chce wracać do przeszłości, ale jej teraźniejszość niebawem bezpowrotnie się skończy. Amy z "Aż po horyzont" boryka się z gigantycznym poczuciem winy. Aubrey z "Ostatniego pociągu" wykazuje zachowania autoagresywne, zastanawia się nad samobójstwem i łyka Xanax jak cukierki.




"Morze Spokoju" i książki Webber są nie tylko poruszającymi opowieściami o ludziach, którzy radzą sobie (bądź sobie nie radzą) z traumą, ale również wzruszającymi romansidłami. Książki Matson dają nadzieję. A co z "Ostatnim pociągiem"? "Ostatni pociąg" zostawia czytelnika bez odpowiedzi i z wrażeniem, że poczułby się lepiej, gdyby Aubrey oświadczyła, że już jej przeszło i w ogóle nie ma o czym gadać. Z głupia frant przypomina mi się awantura o interpretację Gombrowiczowskiego „Dziś na obiad była potrawka z kury”. Diabli wiedzą, co zrobić z potrawką. I diabli wiedzą, co zrobić z Aubrey.

Nie będę Was przekonywać, że powinniście natychmiast popędzić do księgarń i zaopatrzyć się w powieść Fam. Nie będę Wam również tego odradzać. Wiadomo, przeczytacie te recenzje, które już są i sami zdecydujecie ;-) W "Ostatnim pociągu" zaciekawiło mnie kilka rzeczy. Po pierwsze: trauma, która stała się udziałem bohaterki, była cicha jak cmentarz o trzeciej nad ranem. Nie było zapowiedzi, fanfar, oczywistości, tylko pomyłki, żal i wątpliwość, czy w ogóle można patrzeć na siebie w kategorii ofiary. Po drugie: bohaterowie, których trudno polubić, bo nie są ani szczerzy, ani mili, ani specjalnie altruistyczni. 
Nawiasem mówiąc, nie są też w sposób przemyślni źli czy okrutni. Po trzecie: spodobało mi się zakończenie, które niektórych zdaje się wprowadzać w stan lekkiego dyskomfortu ;-)

Ujmę to tak - dla mnie "Ostatni pociąg" to książka o tym, jak bardzo pozornie niewinne wydarzenia mogą wpłynąć na ludzką psychikę. O tym, że nie należy wmawiać sobie, że coś się nie wydarzyło, nie miało miejsca, nie miało znaczenia. O tym, że ból jest sprawą osobniczą, subiektywną i że każdy z nas odczuwa go inaczej. I, wbrew pozorom, również o tym, że warto szukać pomocy, bo nie ze wszystkim człowiek jest w stanie sam sobie poradzić.

Jeśli wyszedł mi wpis smętno-psychologizujący, to najmocniej przepraszam, poprawię się w przyszłości i będę jako ten skowronek. Zresztą na później przewidziano mnóstwo smakowitych kąsków (serio, również dla psów) znacznie weselszych niż losy biednej Aubrey ;-)

Swoją drogą, trochę zastanawia mnie fenomen tragiczno-dołujących lektur, których mierzą się nie tylko ze swoją zwichrowaną (wskutek przeżyć) psychiką, ale również z problemami zdrowotnymi innej natury. Z rakiem na przykład. Albo jakimś nieuleczalnym zespołem. Może ktoś mi to zjawisko naświetli...

Choć jedną koncepcję mam. Za wysyp rozmaicie zaburzonych, schorowanych i cierpiących odpowiada jakieś zakamuflowane towarzystwo terapeutyczne, które zaciera ręce na myśl o tym, że namiętni czytelnicy smutnych obyczajówek są ich potencjalnymi klientami ;-) Serio, co książka, to terapia ;-)

PS. Dziś było zaćmienie słońca. Na FB przewala się nie tylko masa zdjęć, ale również wyznania osób, które odkurzyły swoje stare zdjęcia RTG (wiem, że oglądanie zaćmienia przez zdjęcie RTG nie jest bezpieczne). To coś jak klub bywszych połamańców :) Ja mam RTG kostki (zerwałam torebkę stawową, jak niosłam do domu kota; kot nie był zachwycony) i rezonans mózgu (jedyny dowód na to, że mózg posiadam). A Wy jaką krzywdę sobie zrobiliście?

środa, 18 marca 2015

Choróbska i wiedza absolutnie bezużyteczna



Od czasu ostatniego wpisu minęła oszałamiająca ilość czasu, za co administracja bloga najserdeczniej przeprasza. Administracja zachorzała w sposób karygodny, a jak administracja jest chora, to ma problemy z przypomnieniem sobie, jak się nazywa. W chwili obecnej Administracja nadal wysmarkuje sobie mózg (przysięgam, że kilka zwojów poszło!) i zastanawia się, jak to się stało, że ostatni wpis był o tym, że "Akademia dobra i zła" nadciąga, a teraz jest, że się tak wyrażę, nadciągnięta. No cóż, mogę tylko postarać się, żeby takie sytuacje się nie powtórzyły.

Od dzisiaj w księgarniach możecie kupić nie tylko wspomnianą "Akademię", ale również książkę, o której dotąd nie pisałam, choć do powiedzenia o niej mam całkiem sporo ;-) Chodzi o "Geek Girl. Modelkę z przypadku", czyli bestsellerową brytyjską powieść o Harriet Manners, miłośniczce wiedzy wszelakiej (w tym bezużytecznej), która zupełnie przypadkiem zostaje modelką. To pierwszy tom serii, drugi ukaże się późną wiosną albo wczesnym latem. Dlaczego mam sporo do powiedzenia o przygodach Harriet? Ano dlatego, że tom pierwszy przetłumaczyłam, a tom drugi tłumaczę i niewiele mi do końca zostało ;-)



Jeśli szukacie lekkiej, zabawnej i pozytywnie zakręconej książki o cieniach i blaskach bycia niespecjalnie przystosowaną do życia towarzyskiego jednostką, to coś dla Was. Harriet ma piętnaście lat i jest geekiem, czyli człowiekiem, który dąży do pogłębiania swojej wiedzy i umiejętności w jakiejś dziedzinie w stopniu daleko wykraczającym poza zwykłe hobby (to za Wikipedią, żeby nie było). Co do tej ulubionej dziedziny, to Harriet ma pewien problem, bo interesuje ją z grubsza wszystko. Fizyka. Astronomia. Matematyka. Historia. Literatura. Dinozaury. Jak łatwo się domyślić, zawsze perfekcyjnie przygotowana do lekcji i kompulsywnie dzieląca się informacjami Harriet nie jest specjalnie lubiana w szkole. No cóż, jak świat światem, kujonów nikt nie kochał, nie kocha i zapewne kochać nie będzie.

Wyobraźcie sobie, że wielbiąca filmy dokumentalne o historii Rosji i niegoląca nigdy nóg <sic!> dziewczyna przypadkiem wpada w oko międzynarodowej agencji modelek. Co może z tego wyniknąć? Kłopoty i wpadki, oczywiście, zwłaszcza, ze Harriet stara się ukryć swoją modelingową przygodę przed wszystkimi, poza własnym tatą.

Więcej nie zdradzę, żeby nie psuć lektury, napiszę tylko, że sama autorka jest byłą modelką, która na własnej skórze przekonała się, co to znaczy spaść z wybiegu ;-) "Geek Girl" jest autentycznie zabawną książką, z której przy okazji można się dowiedzieć sporej ilości interesujących (albo i nie) rzeczy. 
Podejrzewam, że tak naprawdę dla czytelnika jest znacznie zabawniejsza niż dla tłumacza, który spędził potworną ilość czasu sprawdzając milion drobiazgów i wie już, że adrenokortykotropina wytwarzana jest w przednim płacie przysadki mózgowej ;-)

Na marginesie, nawet nie pytajcie, z jakiej ilości fotek złożono twarz na okładce ;-) Kiedy dostałam listę zdjęć użytych w projekcie, brwi zajechały mi aż na potylicę. Panie i Panowie, Geek Girl z okładki to prawdziwa potworzyca Frankensteina :D Tylko szwów nie widać, bo jednak szyli ją w Photoshopie, a nie ręcznie ;-)