Próba ognia

piątek, 27 czerwca 2014

Ponieważ wakacje, czyli subiektywny wybór książek na lato ;-)




Z okazji końca roku szkolnego, końca sesji, początku wakacji oraz tych pięknych chwil, kiedy to lud pracujący zielenieje z zazdrości, patrząc na studentów, chciałabym przedstawić Wam mój subiektywny przewodnik po najlepszych jaguarowych książkach na lato. Wiadomo - wszystko jest na stronie wydawnictwa, ale... Lato to czas lenistwa, więc tym razem będzie w telegraficznym skrócie, w sposób skondensowany i nader konkretny. Pozycji obowiązkowych brak, bo nie mam nic wspólnego z MENem ;-)

Grono czytelników sukcesywnie nam się powiększa, czuję się więc w obowiązku, poinformować (po raz setny), że to, co tu przeczytacie, nie jest do końca na poważnie ;-)

To jedziemy :)

 
1. Coś do stracenia. Komedia romantyczna o takiej jednej, co to chciała stracić dziewictwo, ale na początku nie bardzo jej szło. Zawiera gościa z brytyjskim akcentem, kota, momenty i sporo scen, przy których można opluć się ze śmiechu, nie polecam więc czytać w komunikacji miejskiej. No, chyba, że chcecie zrobić z siebie takie widowisko, jak główna bohaterka. Tłumaczył Enty, więc nie napiszę, że przekład zwala z nóg :P






 

2. Rywalki i Elita. Chyba wszyscy już czytali, a jak nie czytali, to widzieli. Skrzyżowanie romansu, reality show i dystopii. Tłum dziewcząt koczuje w pałacu i dybie na księcia, czytaj: walczy o jego rękę. W planie dnia są też ataki rebeliantów. Książki zawierają: główną bohaterkę, która ma w nosie rywalizację, przystojnego księcia, byłego chłopaka bohaterki, bardzo dużo różnokolorowych sukienek. Wciąga jak bagno i nikt do końca nie wie, dlaczego. A, najlepiej kupić od razu dwa tomy. Inaczej będzie płacz i zgrzytanie zębów.

 



 3. Poza czasem i Władcy czasu. Kolejna very romantyczna historia. Tym razem bohaterka przenosi się w czasie i tam poznaje... Nie zgadniecie :D Faceta. A potem wszystko się komplikuje. Jest romantycznie, historycznie (acz bez przesady) i wzruszająco. Książki zawierają: wielką miłość, wielkie tarapaty, podróże w czasie i sukienki. Ale mniej niż w Rywalkach! Dodatkowy plus - wydanie ma duże skrzydełka, więc możecie się nimi powachlować w upał.





 
 4. Lato drugiej szansy. Gdyby was zemdliło od nadmiaru gofrów, po tej książce Wam przejdzie. Dramat obyczajowy, przy którym będziecie ryczeć i nie ma, że się obejdzie bez chusteczek. Nie obejdzie się. Ojciec bohaterki jest śmiertelnie chory i cała rodzina jedzie na ostatnie wspólne wakacje... Jeśli mama/ciocia/babcia czytają Sparksa, to też możecie im podrzucić. Książka zawiera: nieprzebrane morze łez, w którym można się utopić ;-) Podtopiona czytelniczka wypełza na brzeg, bierze głęboki oddech i... wraca. W końcu wszyscy lubimy czasem sobie popłakać.



 


 5. Morze Spokoju. Kolejna powieść, przy której nie obejdzie się bez smarketek. Potrzaskana przez życie dziewczyna, potrzaskany przez życie facet i trudna przyjaźń, która przeradza się w jeszcze trudniejszą miłość. Książka zawiera: dwoje bohaterów, 300 kilo wzruszeń, kilo bluzgów (nikt nie ugrzeczniał) i bardzo, bardzo zdumiewające zakończenie :) Mało co mnie dziwi, to mnie zachwyciło.





 


6. Love story (i inne książki Jennifer Echols). Romans z jajem. Ona chce zostać pisarką, więc idzie na kurs kreatywnego pisania (ja się pytam, gdzie u nas takie kursy!). Na kursie pojawia się również on. Obydwoje coś kiedyś do siebie mieli, ale szlag to trafił. I teraz tych dwoje zaczyna pisać o sobie opowiadania, z których coś zaczyna wynikać. Książka zawiera: grafomańskie opowiadania głównej bohaterki (klasa sama w sobie!), dużo humoru, mnóstwo absurdu oraz niezapomniane pierwsze zdanie :P



 


7. Klątwa opali i Magia złota. Fantastyka o takiej jednej, co to nie łazi w gorsecie, jest członkinią straży miejskiej i nie ma oporu przed zdzieleniem kogoś po łbie. Niezbyt dużo magii, bardzo fajna bohaterka i nie do końca typowy kot w bonusie :) Bardziej miłośnie robi się w drugim tomie, ale obydwa są świetne.





 


8.  Zwiadowcy. Okej, jest ktoś, kto jeszcze nie zna tej serii? Choć szczerze w to wątpię, to jednak przypomnę, o co w tym wszystkim chodzi. Naście tomów o Willu, który z pierdołowatej pierdoły <sic!> staje się członkiem elitarnego Korpusu Zwiadowców w służbie władcy Araluenu. Jeśli ktoś nie dotykał, bo nie lubi fantasy, może spokojnie spróbować :) Bliżej książce do dobrej, klasycznej przygodówki. BTW, jest jeszcze drugi cykl tego autora, czyli "Drużyna".







No dobra, to są książki, które bardzo mocno kojarzą mi się z latem :) To znaczy kojarzy mi się więcej, ale nie będę przecież na nowo opisywać całej backlisty, nie?

Przy okazji, jestem bardzo, bardzo ciekawa Waszych opinii o książce "Coś do stracenia", zwłaszcza, że robi się już drugi tom :)

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Dwa słowa o dublach-bublach



Ponieważ macie w nosie książkę (i zastanawiam się, czy nie powinnam Wam zmajstrować czegoś zupełnie innego), dzisiaj będzie o czymś, o czym się ostatnio zrobiło dość głośno - dzięki Gosiarelli. Czyli o okładkowych dublach. Z racji tego, że niektórzy komentujący sprawę (nie autorka wpisu, żeby nie było!) unieśli się świętym oburzeniem (w rodzaju: na pewno zdjęcia były darmowe, ale wstyd, robią nas w trąbę), tematem zajmę się od rzyci strony, bo mnie, jako czytelnika, duble-buble ani ziębią, ani grzeją. Dlaczego? Wiem, skąd się biorą i jak to wygląda od kuchni.

Skąd się bierze zatem okładka książki? Ano albo się ją kupuje, albo zamawia. W przypadku zagranicznych serii wydawniczych nader często nabywa się oryginalny projekt i przerabia na polską wersję. Weźmy na przykład "Drużynę", bo popularna, a Flanagana (prawie) wszyscy znają. Australijskie wydanie serii, a z tego właśnie korzystamy, zaprojektowało brytyjskie studio, odpowiedzialne również za "Zwiadowców", nowe wydanie "Septimusa" i multum innych rzeczy. Otwarty plik okładki kupujemy od nich - nie od australijskiego wydawcy, bo ten (o ile się nie mylę) nabył prawa do ichniego tylko wydania i cześć. Więc jak to wyglądało przy pierwszym tomie?

Kupiliśmy okładkę od BS (studio) i otrzymaliśmy od nich otwarte pliki. Problem numer jeden: autor ilustracji nie jest pracownikiem BS, tylko freelancerem i zachował prawa do swojej pracy. Piszemy więc do autora z informacją, że chcemy wykorzystać jego obrazek w polskiej edycji książki i niech nam przyśle fakturę.  Nie potrzebujemy od niego samej ilustracji, bo tę już mamy wkomponowaną w layout okładki. Teraz otwieramy plik przysłany przez BS i stwierdzamy, że logo serii zostało wykonane ręcznie i możemy je sobie powiesić na ścianie. Ma być "Drużyna", a nie jakiś angielski napis. Logo serii ważne jest, więc zamawiamy je u kogoś, kto ma pojęcie, co z tym fantem zrobić. Potem okładka trafia do składacza, który, po uprzednim spolszczeniu, przygotuje ją do druku i mamy książkę w 99% przypadków oryginalną na polskim rynku.

Piszę "w 99%", bo, jak pokazała Gosiarella, duble zdarzają się również wtedy, gdy mamy do czynienia z oryginalną, dedykowaną okładką. Tak było w przypadku "Pozłacanego łańcucha" i "Gry o tron". Autorem ilustracji jest Stephen Youll i ten akurat obrazek robiony był na konkretne zamówienie i przedstawia, niespodzianka, Johna Snow... Co ciekawe, pierwsze polskie wydanie "Gry o tron" z1998 roku miało zupełnie inną okładkę. Taką.



Dlaczego? Nie mam pojęcia ;-) Grunt, że "Pozłacany łańcuch" Duncana ukazał się w 2000 roku, a nowe wydanie "Gry" dopiero w 2003. I mamy fantastyczny bałagan, którego genezy trudno chyba po 15 latach szukać.

Podobną sytuację mamy w przypadku książki C. S. Friedman "Korona cieni" oraz antologii opowiadań "Legendy II". Ilustracja na obydwu książkach przedstawia Geralda Tarranta, acz tym razem to wydawca "Legend II" skorzystał z dedykowanej "Koronie cieni" ilustracji, której autorem jest Michael Whelan. 
Nawiasem mówiąc na okładce "Legend I" znalazła się praca tego samego autora ;-)

Okej, dość tej graficznej archeologii - odnoszę dziwne wrażenie, że było tego więcej, na przykład imć Elric z Melnibone przyozdobił jakieś przypadkowe dzieło. I też był Whelana ;-) Nie, dość, rozpisałam się, a miało być zupełnie o czym innym.

Miało być o przerażających stockach.

Nie ukrywam, przeglądając wpis Gosiarelli i podane przez nią przykłady, odetchnęłam z ulgą, widząc, że, jak dotąd, niczego nie zdublowałam. Chyba. Mam nadzieję. Bo, wierzcie mi, to wcale nie jest takie łatwe. Jedyną osobą, jaką zdublowałam, jestem ja sama. I zauważyła to dopiero E-szefowa. Wstyd i gańba!

Więc dlaczego stocki? Z bardzo prostego powodu - są relatywnie niedrogie i łatwe do pozyskania. Fotolia. Shutterstock. Dreamstime. I tak dalej. Zakładasz konto, kupujesz z górką kredyty (wewnętrzna waluta), płacisz za zdjęcie, ściągasz i po sprawie. Kiedy już wybierzesz jakąś fotkę, otrzymanie hi-resa zajmuje jakieś 30 sekund. Wygodne, prawda? Tyle tylko, że nie dowiesz się, czy pani Tereska z wydawnictwa Kurza Twarz nie kupiła tego samego zdjęcia 15 minut wcześniej - bo nie ma jak sprawdzić.

Są oczywiście agencje sprzedające zdjęcia z wyższej półki, ale ta wyższa półka jest odpowiednio droższa. A jeśli życzyłbyś sobie mieć wyłączne prawo do foty, cena rośnie. Bardzo. Bardzo za bardzo. Ot i cała tajemnica popularności stocków.

Czytając komentarze pod sprawą dubli-bubli, można byłoby pomyśleć, że pozbawieni jakiejkolwiek inwencji twórczej graficy korzystają z bardzo ograniczonej puli zdjęć, a wydawcy mają w nosie to, czy się powtarzają. Błąd. No, przynajmniej w 99% przypadków. Gdzie stockowy problem najbardziej rzuca się w oczy? Ano w powieściach obyczajowych i sensacyjnych. No, jeszcze w paranormalach i książkach z pogranicza paranormali, bo tam królują twarze z wyeksponowanymi oczyma. A raczej okiem, bo w modzie jest pokazanie tylko jednego ;-)

W idealnym świecie graficy korzystają ze zdjęć robionych na zamówienie. Jak w przypadku okładek do serii "Rywalki", które zwalają z nóg. Ale, ale, mało który wydawca w naszym kraju ma tyle zacięcia, pieniędzy i czasu na to, by pozwolić sobie na organizowanie sesji zdjęciowych. A może i castingów. Wiem, ze takie były, ale są to raczej jednorazowe wybryki. Ciekawostka - seria "Błękitnokrwiści" robiona była na podobnej zasadzie. Zdjęcia/fotomontaże dostarczał nam polski fotograf, opracowanie typograficzne robił Jaguar. Zdjęcia stockowe użyte zostały przy dwóch tomach z serii - przy "Zbłąkanym aniele" i "Wilczym pakcie". W pierwszym wypadku właśnie zdarzył się dubel, nie zdziwię się, jeśli niebawem nadciągnie kolejny.

Powody dubli-bubli są dwa. Stocki i ogólne wytyczne rynkowe, które podpowiadają nam, co i jak. Że tytuł musi być widoczny. Że zdjęcie musi mówić o tym, co jest w środku. Że postaci na okładce mają być ładne. Że lepiej nie pokazywać całej paszczy od frontu, bo się czytelnik nie zidentyfikuje z bohaterem/bohaterką. Że lepiej nie sepia i nie brązy, bo brązy i sepia się nie sprzedają. Że dobrze zrobi trochę dynamiki. Że ślepiące z frontu gały przyciągają wzrok. I tak dalej.

Książka popularna musi mieć popularną okładkę. Mała biała kropka i tytuł wielkości paznokcia nie przejdą.

Zbrojny w takie wytyczne grafik, na którego spadło stworzenie oprawy do powieści, zasiada do biblioteki stocków i zaczyna w nich grzebać. Być może przyjdzie mu tak spędzić cały dzień. Dlaczego? Bo się schodzi. Bo wyszukiwarki dalekie są od ideału. Bo niektórzy fotografowie, zwłaszcza ze wschodu Europy opisują swoje prace w nader oryginalny sposób. Bo po obejrzeniu tysiąca zdjęć bab, którym ktoś zrobił krzywdę blurem, rozpaczliwie potrzebuje się napić... Tak między nami, kiedyś prawie postradałam zmysły od nadmiaru napiętych i muskularnych gości. Co myślałam, że trafiłam, to na zbliżeniu okazywało się, że facet ma dywan na plecach, spojrzenie zboczeńca albo wyraz paszczy jak przy ciężkim zatwardzeniu.
Każdy grafik musi zrobić kilka projektów. Raz akceptuje je (albo odrzuca) li i jedynie wydawca, czasem muszą spodobać się także agentowi i autorowi książki. Bywa, że ciekawy i niestandardowy pomysł jest tak niekomercyjny, że nie ma szans na zaistnienie na rynku. A duble? Znamy to, co lubimy i lubimy to, co znamy. Smutna prawda...

Co jeszcze? Ano to, że na stockach prym wiedzie kilka popularnych modelek. Nie wiem, czy kojarzycie blondynę z białą szczęką, która reklamowała swego czasu prawie wszystko - i zupki instant, i gabinety dentystyczne, i szkoły językowe... Babka jest fotogeniczna. Bardzo. Ale omijam ją szerokim łukiem właśnie przez wzgląd na jej popularność. Nie inaczej jest z fotografami. Chętnie przegląda się zdjęcia tych, o których wiadomo, że mają dużo fajnych fotek.

I dubel gotowy. W zależności od tego, jak duża będzie obróbka, będzie to mniej lub bardziej widoczne ;-)

Jak unikać takich atrakcji? Ano chyba tylko grzebać i grzebać w okładkach wydanych już książek, żeby upewnić się, że nikt jeszcze danego zdjęcia nie wykorzystał. Zastanawiam się tylko, czy to w ogóle możliwe...

A poza tym - ja również uwielbiam okładkowe duble :-) i przeczytanie wpisu Gosiarelli sprawiło mi wiele, wiele radości :) Po oryginał odsyłam na blog autorki: gosiarella.pl

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Rozdział II naszej powieści, która właściwie nie ma jeszcze tytułu :>

Moi drodzy, w związku z tym, że nader nieliczni przedstawiciele klasy czytającej zarzucili jakimś pomysłem na miejsce pobytu zaginionych bohaterów, sprawa w dalszym ciągu pozostaje otwarta :> Taka będę złośliwa, że, choć mam pojęcie, gdzie ich wcięło, to jeszcze sobie na sugestie trochę poczekam. Bo mogę.

A póki co - świeżutki drugi rozdział ku uciesze gawiedzi.
Snucie domysłów mile widziane.

A. I wbijam całość na podstronę, żeby nam się nie pogubiło :)

Hef fan.



Rozdział drugi


                - Więc, jakby to powiedzieć, nie masz wyjścia - oznajmił mi nabzdyczony niczym indor mag w czarnej szacie.
                - Jakby to powiedzieć, nie mam wyjścia - powtórzyłem za nim głucho, walcząc z chęcią zaciśnięcia dłoni na tej chudej, zwiotczałej szyi.
                Nienawidziłem Edgarda. Nie od dzisiaj, nie od wczoraj, od ponad siedemnastu lat, czyli od dnia, w którym po raz pierwszy go spotkałem. W wybitnie nieciekawych okolicznościach. Wtedy był chudym, zakatarzonym człowieczkiem z przerostem ego i apetytem na władzę. Upływ czasu niespecjalnie mu się przysłużył. Z przeciętnego czarodzieja z ambicjami Edgard stał się nieprzeciętnym krętaczem dysponującym zdecydowanie zbyt dużą mocą. Gdyby nim nie był, nigdy nie osiągnąłby tak wysokiej pozycji. U stóp Rady. Prawie na szczycie szczytów.
                 Widząc moją ponurą minę, czarodziej posłał mi spod kaptura wymowny uśmieszek, który upodobnił jego twarz do wyszczerzonej czaszki i obrócił się, zamiatając długim płaszczem. Powiodłem za nim wzrokiem, nie po raz pierwszy żałując, że nie mam w sobie ni kropli magicznej krwi, bo wtedy gnój zamieniłby się w kupkę popiołu. Edgard podszedł do niewielkiego, stojącego pod oknem stolika i odkorkował kryształową karafkę.
                - Wypijmy za powodzenie misji - zaproponował zgryźliwie, rozlewając trunek do dwóch kielichów. - Za najważniejszą misję w całym twoim życiu.
                Wpadające do komnaty przez wysokie okna światło w perfidny sposób podkreślało szkarłatną barwę alkoholu. Elfickie wino. Drogocenne. Za jedną jego butelkę przeciętna rodzina mogłaby przeżyć miesiąc.
                Edgard wyciągnął do mnie naczynie i uniósł brwi. Powoli pokręciłem głową.
                - Co? Nie spełnisz ze mną toastu - zapytał z udawanym zdziwieniem. - Nieprędko będziesz miał kolejną taką okazję. Ile czasu potrwa ta cała wyprawa? Pół roku? Rok? Dwa?
                Nie odpowiedziałam.
                Czarodziej zakręcił kielichem, powąchał jego zawartość i westchnął przeciągle. W skrytości ducha życzyłem mu serdecznie żeby się udławił, ale nie zrobił mi tej przyjemności. Patrząc, jak mlaszcze i pomrukuje, wyobrażałem sobie, jak wyglądałby martwy na marmurowej posadzce.
                Ale tego dnia nie miałem ze sobą trucizny. Nie dlatego, że nie planowałem zabić Edgara, po prostu pozwoliłem zwyciężyć zdrowemu rozsądkowi.
                - Skoro wszystko już ustaliliśmy - podjął po krótkiej chwili - to chyba najwyższa pora, żebyś ruszał. - Resztki uprzejmości znikły z jego twarzy, pozostała tylko głęboka niechęć. I pogarda.
                - Oczywiście - wycedziłem przez zęby i ukłoniłem się szyderczo. - Jakże mógłbym odmówić.
                 
                W ciągu trzech dni, które w swej łaskawości podarował mi Edgard, załatwiłem większość wiszących mi nad głową spraw, odwiedziłem dłużników i odmówiłem przyjęcia bardzo intratnego zlecenia. To zlecenie dopisałem do bardzo długiego rachunku, który przedstawię czarodziejowi, kiedy spotkamy się po raz kolejny.
                To, że mam wyruszyć na wyprawę w celu zdobycia lekarstwa dla śmiertelnie chorego króla, wydawało mi się do komiczne. Gdyby wysłano mnie z misją skrytobójczą, misją szkoleniową, nawet handlową, pokiwałbym głową. Ale ratowanie królestwa? Dla mnie to królestwo mogłoby się obrócić w perzynę razem ze swą koronowaną głową i Wysoką Radą, do której nie żywiłem żadnych ciepłych uczuć.
                Listę osób biorących udział w tej chwalebnej wycieczce dostarczono mi pod wieczór, na dzień przed spotkaniem. Otworzyłem list, przebiegłem po nim wzrokiem i zacząłem śmiać się tak głośno, że Mika popatrzyła na mnie zdumiona spod koca, którym owinęła się dla ochrony przed siłami ciemności. Pogłaskałem ją uspokajająco po głowie.
                Czarodziejka. Krasnolud. Rycerz. I na dokładkę jakaś łotrzyca, która zapewne wzięła udział w awanturze tak samo chętnie, jak ja. Pokręciłem głową w zdumieniu, zastanawiając się, czy organizatorzy wyprawy nie naczytali się przypadkiem zbyt wielu heroicznych opowieści. Brakowało tylko gnoma czy jakiegoś innego pokurcza żebyśmy mogli dorabiać sobie po drodze jako trupa komediantów.
                - Jak długo? - zapytała Mika w okolicach północy, patrząc na mnie oczami, które na pewno będą prześladować mnie w snach.
                - Nie wiem - odpowiedziałem zgodnie z prawdą, okrywając ją ciaśniej pledem. Przytuliła się do mnie odruchowo i zapach jej włosów połaskotał mnie w nos. - Zobaczymy.
                - Bardzo długo?
                - Mam nadzieję, że nie. - Z trudem wyplątałem się z jej objęć i wróciłem do stołu, na którym leżały rozłożone wszystkie przydatne w podróży drobiazgi. Śledziła mnie wzrokiem, gdy po raz ostatni ostrzyłem broń i pakowałem torby. Miałem wrażenie, że jej spojrzenie wypali mi w plecach dziurę.
                Wiedziała, że zniknę.
                Jak zwykle.
                
                Deszcz współgrał znakomicie z moim nastrojem, nie szukałem więc przed nim schronienia. Bawiło mnie przyglądanie się ludziom, którzy w panice szukali schronienia przed ulewą, w większości zresztą raczej bezskutecznie. Zawsze mówiłem, że grunt to dobre buty. Cała reszta schnie szybko.
                No, łuk jest osobną kwestią, ale nie zamierzałem do nikogo strzelać w samym środku miasta.
                Gospoda, w której mieliśmy się spotkać, była ponad miarę zatłoczona. Nie dziwne - sufit miała szczelny. A pomieszczeniu było gorąco i panował w nim ciężki zaduch, uboczny skutek nagromadzenia zbyt wielu zroszonych obficie wodą mieszczan w jednym miejscu. Przepchnąłem się przez tłum, rozglądając się za resztą gromady, ale szybko uznałem, że przyszedłem pierwszy i muszę zaczekać.
                Czekanie jest swego rodzaju sztuką i to sztuką, którą na przestrzeni lat opanowałem do perfekcji. Niecierpliwy nie ma czego szukać w moim fachu. Nieważne, na jaką wojnę byś nie poszedł, jakiego zlecenia być nie przyjął, przez większość czasu po prostu czekasz.
                Więc czekałem, popijając niesmaczne piwo i milcząc.
                To druga przydatna umiejętność. Milczenie.
                Od czasu, gdy jasnym stało się, że monarcha słabuje, nastrój w mieście uległ zmianie. Codzienną krzątaninę przebijało teraz ostrze niepokoju. Niepokój słychać było w głosach mieszkańców, widać go było w ich gestach i spojrzeniach. Być może ktoś mniej przyzwyczajony do słuchania i obserwacji nie dostrzegłby niczego nowego. Ludzie śmiali się i rozmawiali o codziennych sprawach, o gradzie, który zniszczył ziołowy ogródek, o praniu, co zmokło, o wczorajszym obiedzie i występie jakiegoś śpiewaka. Ale tuż pod gładką powierzchnią normalności czaił się lęk, strach przed tym, że oto kończy się długi okres pokoju i nie wiadomo, co przyniesie najbliższa przyszłość.
                Zauważyłem czarodziejkę, gdy tylko przestąpiła prób lokalu. Nie tylko dlatego, że była odziana w biel. Jej wtargnięcie przypominało kamień rzucony do spokojnego stawu.
                Magowie i ich efektowne wejścia.
                Kobieta przedarła się do mnie, odpychając tych, którzy nie zdążyli zejść jej z drogi. Była wysoka, szczupła i wydawała się mieć energię ulewy, która szalała na zewnątrz. Poza tym była mokra. Z trudem pohamowałem grymas rozbawienia.
                Absurd goni absurd, pomyślałem.
                - Mirallion? - zapytała, ale zabrzmiało to bardziej jak żądanie.
                To też typowe dla czarodziejów.
                Skinąłem głową, nie spuszczając z niej wzroku. Połowę jej twarzy zasłaniała maseczka z białego jedwabiu a jej oczy ciskały pioruny.
                - Gdzie reszta? - warknęła, a potem przedstawiła się, jak gdyby nigdy nic. - Yarinne.
                No cóż, wiedziałem, kim jest, nie wiedziałem, gdzie jest reszta, nie było się nad czym rozwodzić. Z każdą kolejną sekundą czarodziejka robiła wrażenie coraz bardziej zirytowanej. Obserwowanie jej zakłopotania sprawiało mi paskudną satysfakcję.
                Magowie są właściwie dość zabawni. Przypominają małe dzieci gotowe pozabijać się wzajemnie dla nowej zabawki, a kobieta przede mną raczej nie stanowiła wyjątku. Jeśli kiedyś mnie zaskoczy, zwrócę jej honor.
                - Krasnolud, rycerz i jakaś baba. Mieli być tutaj godzinę temu - rzuciła, jakbym potrzebował jakiejś wskazówki.
                - Wiem - odrzekłem zgodnie z prawdą.
                Na tę część twarzy, której nie zasłaniała maska, wypełzł krwawy rumieniec. Byłem ciekaw, czy spróbuje użyć tej swojej wielkiej drewnianej lagi, ale tylko nerwowo zacisnęła i rozluźniła palce. Trochę szkoda. To mogłoby być nawet zabawne.
                Byłem gotów poczekać jeszcze kilka minut zanim zaproponuję jej krzesło, ale najwyraźniej zabrakło jej cierpliwości, bo zażądała, byśmy przenieśli się bliżej baru. Co za różnica, gdzie będę czekać? W kącie, przy barze, na strychu, nawet w ulewnym deszczu... Poszedłem za nią grzecznie, zupełnie jak oswojony, przyjazny wobec obcych piesek.
                Pierwsze pytanie zadała mniej więcej po minucie. Barman nie zdążył nawet podać grzanego wina.
                - Czym się właściwie zajmujesz?
                Zastanowiłem się przez chwilę, podziwiając awanturę kilka krzeseł dalej. Była, cóż, karczemna i dotyczyła chyba domowego budżetu.
                - Jestem łucznikiem - odarłem wreszcie.
                - Po prostu łucznikiem? Łuczników jest na pęczki. Przecież do takiego zadania nie przedzieliliby jakiegoś pośledniego łucznika. - Wzruszyłem ramionami, pozwalając jej wymyślić sobie całą historię. - Chyba, że ktoś za bardzo się przejął tym mitycznym stwierdzeniem, że elfi łucznik, o ho, ho. Jakby każdy elf był genialnym łucznikiem...
                Była o głowę niższa ode mnie, nie miałem więc problemu, by patrzeć na nią z góry. Gdybyż to jeszcze robiło na niej jakiekolwiek wrażenie.               
                - Czy ty w ogóle słuchasz, co do ciebie mówię? - zapytała po jakichś pięciu minutach ciągłej tyrady na temat potencjalnej przydatności elfich łuczników. - Czy tylko tak udajesz, żeby nie wyjść na chama?
                Uniosłem brew, choć korciło mnie, by przypomnieć, że już wyszedłem na chama i nie dam rady zrobić dobrego pierwszego wrażenia. Drugiego też nie.
                Robienie dobrego wrażenia nigdy nie było moją specjalnością.
                Deszcz ucichł i tłum zaczął rzednieć. Najpierw karczmę opuścili goście podpierający ściany przy drzwiach, a niedługo po nich do wyjścia zaczęli się zbierać również ci ulokowani w głębi. Zupełnie jakby nagła cisza dała znak do wymarszu. Albo jakby pijakom zabrakło pretekstu do dalszego picia.
                Obróciłem w palcach kubek z zimnym już winem i rozejrzałem się wokół.
                Nadal ani śladu pozostałych.
                Gdzieś w oddali przetoczyło się echo kolejnego gromu, ale czarodziejka chyba go nie dosłyszała, bo zamachała do barmana i poinformowała go, że nie ma zamiaru dłużej siedzieć w przybytku.
                - Nie wiem jak ty, ale ja jestem przemoczona i zziębnięta - oznajmiła zgryźliwie, podając karczmarzowi monetę i patrząc na mnie spode łba. - Oddałabym wszystko za jakieś suche ubranie.
                Szczodrze. Ja wolałbym ubić jakiś inny interes.
                Założyłem się sam ze sobą o to, czy zdąży wyjść nim na nowo lunie. Może i tak... Już miałem wzbić się na wyżyny życzliwości i wspomnieć o kotłującej się nieopodal burzy, ale uprzedził mnie barman, pytając, czy magiczka nie może wysuszyć się sama.
                Oczy kobiety rozszerzyły się a potem zwęziły tak, że zaczęły przypominać szparki i zwalczyłem chęć, by odsunąć się chociaż o krok. Usłyszałem coś o suszeniu ubrań na sznurach, którego do tego służą, a potem czarodziejka obróciła się z łopotem mokrego materiału i ruszyła do drzwi.
                I wtedy lunęło.
                Barman miał minę jakby spodziewał się, że oto nadszedł dzień jego śmierci. Że magiczka wróci do baru, wywlecze go spoza kontuaru za fraki i zamieni w coś paskudnego, co później rozgniecie wielką białą lagą. Wśród opowieści o czarodziejach krążą również i takie, które traktują ludziach, którzy im podpadli.
                Bo przecież niektórzy podpadli.
                Jestem tego wciąż żywym dowodem.