Próba ognia

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Rozdział II naszej powieści, która właściwie nie ma jeszcze tytułu :>

Moi drodzy, w związku z tym, że nader nieliczni przedstawiciele klasy czytającej zarzucili jakimś pomysłem na miejsce pobytu zaginionych bohaterów, sprawa w dalszym ciągu pozostaje otwarta :> Taka będę złośliwa, że, choć mam pojęcie, gdzie ich wcięło, to jeszcze sobie na sugestie trochę poczekam. Bo mogę.

A póki co - świeżutki drugi rozdział ku uciesze gawiedzi.
Snucie domysłów mile widziane.

A. I wbijam całość na podstronę, żeby nam się nie pogubiło :)

Hef fan.



Rozdział drugi


                - Więc, jakby to powiedzieć, nie masz wyjścia - oznajmił mi nabzdyczony niczym indor mag w czarnej szacie.
                - Jakby to powiedzieć, nie mam wyjścia - powtórzyłem za nim głucho, walcząc z chęcią zaciśnięcia dłoni na tej chudej, zwiotczałej szyi.
                Nienawidziłem Edgarda. Nie od dzisiaj, nie od wczoraj, od ponad siedemnastu lat, czyli od dnia, w którym po raz pierwszy go spotkałem. W wybitnie nieciekawych okolicznościach. Wtedy był chudym, zakatarzonym człowieczkiem z przerostem ego i apetytem na władzę. Upływ czasu niespecjalnie mu się przysłużył. Z przeciętnego czarodzieja z ambicjami Edgard stał się nieprzeciętnym krętaczem dysponującym zdecydowanie zbyt dużą mocą. Gdyby nim nie był, nigdy nie osiągnąłby tak wysokiej pozycji. U stóp Rady. Prawie na szczycie szczytów.
                 Widząc moją ponurą minę, czarodziej posłał mi spod kaptura wymowny uśmieszek, który upodobnił jego twarz do wyszczerzonej czaszki i obrócił się, zamiatając długim płaszczem. Powiodłem za nim wzrokiem, nie po raz pierwszy żałując, że nie mam w sobie ni kropli magicznej krwi, bo wtedy gnój zamieniłby się w kupkę popiołu. Edgard podszedł do niewielkiego, stojącego pod oknem stolika i odkorkował kryształową karafkę.
                - Wypijmy za powodzenie misji - zaproponował zgryźliwie, rozlewając trunek do dwóch kielichów. - Za najważniejszą misję w całym twoim życiu.
                Wpadające do komnaty przez wysokie okna światło w perfidny sposób podkreślało szkarłatną barwę alkoholu. Elfickie wino. Drogocenne. Za jedną jego butelkę przeciętna rodzina mogłaby przeżyć miesiąc.
                Edgard wyciągnął do mnie naczynie i uniósł brwi. Powoli pokręciłem głową.
                - Co? Nie spełnisz ze mną toastu - zapytał z udawanym zdziwieniem. - Nieprędko będziesz miał kolejną taką okazję. Ile czasu potrwa ta cała wyprawa? Pół roku? Rok? Dwa?
                Nie odpowiedziałam.
                Czarodziej zakręcił kielichem, powąchał jego zawartość i westchnął przeciągle. W skrytości ducha życzyłem mu serdecznie żeby się udławił, ale nie zrobił mi tej przyjemności. Patrząc, jak mlaszcze i pomrukuje, wyobrażałem sobie, jak wyglądałby martwy na marmurowej posadzce.
                Ale tego dnia nie miałem ze sobą trucizny. Nie dlatego, że nie planowałem zabić Edgara, po prostu pozwoliłem zwyciężyć zdrowemu rozsądkowi.
                - Skoro wszystko już ustaliliśmy - podjął po krótkiej chwili - to chyba najwyższa pora, żebyś ruszał. - Resztki uprzejmości znikły z jego twarzy, pozostała tylko głęboka niechęć. I pogarda.
                - Oczywiście - wycedziłem przez zęby i ukłoniłem się szyderczo. - Jakże mógłbym odmówić.
                 
                W ciągu trzech dni, które w swej łaskawości podarował mi Edgard, załatwiłem większość wiszących mi nad głową spraw, odwiedziłem dłużników i odmówiłem przyjęcia bardzo intratnego zlecenia. To zlecenie dopisałem do bardzo długiego rachunku, który przedstawię czarodziejowi, kiedy spotkamy się po raz kolejny.
                To, że mam wyruszyć na wyprawę w celu zdobycia lekarstwa dla śmiertelnie chorego króla, wydawało mi się do komiczne. Gdyby wysłano mnie z misją skrytobójczą, misją szkoleniową, nawet handlową, pokiwałbym głową. Ale ratowanie królestwa? Dla mnie to królestwo mogłoby się obrócić w perzynę razem ze swą koronowaną głową i Wysoką Radą, do której nie żywiłem żadnych ciepłych uczuć.
                Listę osób biorących udział w tej chwalebnej wycieczce dostarczono mi pod wieczór, na dzień przed spotkaniem. Otworzyłem list, przebiegłem po nim wzrokiem i zacząłem śmiać się tak głośno, że Mika popatrzyła na mnie zdumiona spod koca, którym owinęła się dla ochrony przed siłami ciemności. Pogłaskałem ją uspokajająco po głowie.
                Czarodziejka. Krasnolud. Rycerz. I na dokładkę jakaś łotrzyca, która zapewne wzięła udział w awanturze tak samo chętnie, jak ja. Pokręciłem głową w zdumieniu, zastanawiając się, czy organizatorzy wyprawy nie naczytali się przypadkiem zbyt wielu heroicznych opowieści. Brakowało tylko gnoma czy jakiegoś innego pokurcza żebyśmy mogli dorabiać sobie po drodze jako trupa komediantów.
                - Jak długo? - zapytała Mika w okolicach północy, patrząc na mnie oczami, które na pewno będą prześladować mnie w snach.
                - Nie wiem - odpowiedziałem zgodnie z prawdą, okrywając ją ciaśniej pledem. Przytuliła się do mnie odruchowo i zapach jej włosów połaskotał mnie w nos. - Zobaczymy.
                - Bardzo długo?
                - Mam nadzieję, że nie. - Z trudem wyplątałem się z jej objęć i wróciłem do stołu, na którym leżały rozłożone wszystkie przydatne w podróży drobiazgi. Śledziła mnie wzrokiem, gdy po raz ostatni ostrzyłem broń i pakowałem torby. Miałem wrażenie, że jej spojrzenie wypali mi w plecach dziurę.
                Wiedziała, że zniknę.
                Jak zwykle.
                
                Deszcz współgrał znakomicie z moim nastrojem, nie szukałem więc przed nim schronienia. Bawiło mnie przyglądanie się ludziom, którzy w panice szukali schronienia przed ulewą, w większości zresztą raczej bezskutecznie. Zawsze mówiłem, że grunt to dobre buty. Cała reszta schnie szybko.
                No, łuk jest osobną kwestią, ale nie zamierzałem do nikogo strzelać w samym środku miasta.
                Gospoda, w której mieliśmy się spotkać, była ponad miarę zatłoczona. Nie dziwne - sufit miała szczelny. A pomieszczeniu było gorąco i panował w nim ciężki zaduch, uboczny skutek nagromadzenia zbyt wielu zroszonych obficie wodą mieszczan w jednym miejscu. Przepchnąłem się przez tłum, rozglądając się za resztą gromady, ale szybko uznałem, że przyszedłem pierwszy i muszę zaczekać.
                Czekanie jest swego rodzaju sztuką i to sztuką, którą na przestrzeni lat opanowałem do perfekcji. Niecierpliwy nie ma czego szukać w moim fachu. Nieważne, na jaką wojnę byś nie poszedł, jakiego zlecenia być nie przyjął, przez większość czasu po prostu czekasz.
                Więc czekałem, popijając niesmaczne piwo i milcząc.
                To druga przydatna umiejętność. Milczenie.
                Od czasu, gdy jasnym stało się, że monarcha słabuje, nastrój w mieście uległ zmianie. Codzienną krzątaninę przebijało teraz ostrze niepokoju. Niepokój słychać było w głosach mieszkańców, widać go było w ich gestach i spojrzeniach. Być może ktoś mniej przyzwyczajony do słuchania i obserwacji nie dostrzegłby niczego nowego. Ludzie śmiali się i rozmawiali o codziennych sprawach, o gradzie, który zniszczył ziołowy ogródek, o praniu, co zmokło, o wczorajszym obiedzie i występie jakiegoś śpiewaka. Ale tuż pod gładką powierzchnią normalności czaił się lęk, strach przed tym, że oto kończy się długi okres pokoju i nie wiadomo, co przyniesie najbliższa przyszłość.
                Zauważyłem czarodziejkę, gdy tylko przestąpiła prób lokalu. Nie tylko dlatego, że była odziana w biel. Jej wtargnięcie przypominało kamień rzucony do spokojnego stawu.
                Magowie i ich efektowne wejścia.
                Kobieta przedarła się do mnie, odpychając tych, którzy nie zdążyli zejść jej z drogi. Była wysoka, szczupła i wydawała się mieć energię ulewy, która szalała na zewnątrz. Poza tym była mokra. Z trudem pohamowałem grymas rozbawienia.
                Absurd goni absurd, pomyślałem.
                - Mirallion? - zapytała, ale zabrzmiało to bardziej jak żądanie.
                To też typowe dla czarodziejów.
                Skinąłem głową, nie spuszczając z niej wzroku. Połowę jej twarzy zasłaniała maseczka z białego jedwabiu a jej oczy ciskały pioruny.
                - Gdzie reszta? - warknęła, a potem przedstawiła się, jak gdyby nigdy nic. - Yarinne.
                No cóż, wiedziałem, kim jest, nie wiedziałem, gdzie jest reszta, nie było się nad czym rozwodzić. Z każdą kolejną sekundą czarodziejka robiła wrażenie coraz bardziej zirytowanej. Obserwowanie jej zakłopotania sprawiało mi paskudną satysfakcję.
                Magowie są właściwie dość zabawni. Przypominają małe dzieci gotowe pozabijać się wzajemnie dla nowej zabawki, a kobieta przede mną raczej nie stanowiła wyjątku. Jeśli kiedyś mnie zaskoczy, zwrócę jej honor.
                - Krasnolud, rycerz i jakaś baba. Mieli być tutaj godzinę temu - rzuciła, jakbym potrzebował jakiejś wskazówki.
                - Wiem - odrzekłem zgodnie z prawdą.
                Na tę część twarzy, której nie zasłaniała maska, wypełzł krwawy rumieniec. Byłem ciekaw, czy spróbuje użyć tej swojej wielkiej drewnianej lagi, ale tylko nerwowo zacisnęła i rozluźniła palce. Trochę szkoda. To mogłoby być nawet zabawne.
                Byłem gotów poczekać jeszcze kilka minut zanim zaproponuję jej krzesło, ale najwyraźniej zabrakło jej cierpliwości, bo zażądała, byśmy przenieśli się bliżej baru. Co za różnica, gdzie będę czekać? W kącie, przy barze, na strychu, nawet w ulewnym deszczu... Poszedłem za nią grzecznie, zupełnie jak oswojony, przyjazny wobec obcych piesek.
                Pierwsze pytanie zadała mniej więcej po minucie. Barman nie zdążył nawet podać grzanego wina.
                - Czym się właściwie zajmujesz?
                Zastanowiłem się przez chwilę, podziwiając awanturę kilka krzeseł dalej. Była, cóż, karczemna i dotyczyła chyba domowego budżetu.
                - Jestem łucznikiem - odarłem wreszcie.
                - Po prostu łucznikiem? Łuczników jest na pęczki. Przecież do takiego zadania nie przedzieliliby jakiegoś pośledniego łucznika. - Wzruszyłem ramionami, pozwalając jej wymyślić sobie całą historię. - Chyba, że ktoś za bardzo się przejął tym mitycznym stwierdzeniem, że elfi łucznik, o ho, ho. Jakby każdy elf był genialnym łucznikiem...
                Była o głowę niższa ode mnie, nie miałem więc problemu, by patrzeć na nią z góry. Gdybyż to jeszcze robiło na niej jakiekolwiek wrażenie.               
                - Czy ty w ogóle słuchasz, co do ciebie mówię? - zapytała po jakichś pięciu minutach ciągłej tyrady na temat potencjalnej przydatności elfich łuczników. - Czy tylko tak udajesz, żeby nie wyjść na chama?
                Uniosłem brew, choć korciło mnie, by przypomnieć, że już wyszedłem na chama i nie dam rady zrobić dobrego pierwszego wrażenia. Drugiego też nie.
                Robienie dobrego wrażenia nigdy nie było moją specjalnością.
                Deszcz ucichł i tłum zaczął rzednieć. Najpierw karczmę opuścili goście podpierający ściany przy drzwiach, a niedługo po nich do wyjścia zaczęli się zbierać również ci ulokowani w głębi. Zupełnie jakby nagła cisza dała znak do wymarszu. Albo jakby pijakom zabrakło pretekstu do dalszego picia.
                Obróciłem w palcach kubek z zimnym już winem i rozejrzałem się wokół.
                Nadal ani śladu pozostałych.
                Gdzieś w oddali przetoczyło się echo kolejnego gromu, ale czarodziejka chyba go nie dosłyszała, bo zamachała do barmana i poinformowała go, że nie ma zamiaru dłużej siedzieć w przybytku.
                - Nie wiem jak ty, ale ja jestem przemoczona i zziębnięta - oznajmiła zgryźliwie, podając karczmarzowi monetę i patrząc na mnie spode łba. - Oddałabym wszystko za jakieś suche ubranie.
                Szczodrze. Ja wolałbym ubić jakiś inny interes.
                Założyłem się sam ze sobą o to, czy zdąży wyjść nim na nowo lunie. Może i tak... Już miałem wzbić się na wyżyny życzliwości i wspomnieć o kotłującej się nieopodal burzy, ale uprzedził mnie barman, pytając, czy magiczka nie może wysuszyć się sama.
                Oczy kobiety rozszerzyły się a potem zwęziły tak, że zaczęły przypominać szparki i zwalczyłem chęć, by odsunąć się chociaż o krok. Usłyszałem coś o suszeniu ubrań na sznurach, którego do tego służą, a potem czarodziejka obróciła się z łopotem mokrego materiału i ruszyła do drzwi.
                I wtedy lunęło.
                Barman miał minę jakby spodziewał się, że oto nadszedł dzień jego śmierci. Że magiczka wróci do baru, wywlecze go spoza kontuaru za fraki i zamieni w coś paskudnego, co później rozgniecie wielką białą lagą. Wśród opowieści o czarodziejach krążą również i takie, które traktują ludziach, którzy im podpadli.
                Bo przecież niektórzy podpadli.
                Jestem tego wciąż żywym dowodem.
               

2 komentarze:

  1. Dobre. Wciąż, niezmiennie, ta opowieść mnie bawi :) I czyta się coraz lepiej (jeśli to w ogóle możliwe).
    Jeśli chodzi o "resztę" ekipy to mam kolejne propozycje; 1. Tak naprawdę wszyscy mieli spotkać się następnego dnia. 2. Mieli się spotkać 3 godziny później. 3. Ktoś podstępem reszcie podał inne miejsce spotkania, tak by do wyprawy nie doszło. 4. Pozostała trójka została porwana przez... tu można sobie dopisać... ale może np. przez tego gnoma, który chciał dołączyć do ich trupy. Elf niezmiernie przypadł mi do gustu :D Już wiem, że chcę by go dużo w tej historii było. Co do tytułu, to może, bardzo prymitywny i długi? W stylu na okrągło powtarzanego tekstu: ... i jakaś baba" :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Dawno mnie tu nie było i zapomniałam, ze zaproponowałam tutaj swoje postacie, a tu niespodzianka - krasnolud się załapał. :
    Podoba mi się styl pisania. Taki właśnie lubię, również tego typu historie. A co do naszej zaginionej w akcji trójki (w tym jakaś baba :D) to można choćby stworzyć inną gospodę, na drugim końcu miasta, o niemal identycznej nazwie jak tej, w której ta dwójka się znajduje - różnica jednej litery np. tutaj m, a tam n. Łatwo się pomylić. Ewentualnie banda spotkała się wcześniej z jakiegoś powodu i popili, a teraz leżą gdzieś za gospodą w błocie i odsypiają? :D Albo najzwyczajniej w świecie krasnolud wciąż w drodze (bo ma krótkie nogi), rycerz ratuje jakąś niewiastę (albo wydaje mu się, że ratuje), a jeśli chodzi o jakąś babę to nie sprawdziła, gdzie to jest, bo uznała, że jej dar wieszczy ją poprowadzi (w efekcie błądzi gdzieś po drugiej stronie miasta). A jeżeli chcemy wersję niekomediową to muszę powiedzieć, że pomysł z alternatywnymi rzeczywistościami był całkiem ciekawy. Jakby ktoś im od samego początku przeszkadzał już w misji (mogłoby się okazać, że to któreś z nich albo ktoś za nimi ciągle idzie i im psuje wszystko co się da : D).

    OdpowiedzUsuń