Próba ognia

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Dwa słowa o dublach-bublach



Ponieważ macie w nosie książkę (i zastanawiam się, czy nie powinnam Wam zmajstrować czegoś zupełnie innego), dzisiaj będzie o czymś, o czym się ostatnio zrobiło dość głośno - dzięki Gosiarelli. Czyli o okładkowych dublach. Z racji tego, że niektórzy komentujący sprawę (nie autorka wpisu, żeby nie było!) unieśli się świętym oburzeniem (w rodzaju: na pewno zdjęcia były darmowe, ale wstyd, robią nas w trąbę), tematem zajmę się od rzyci strony, bo mnie, jako czytelnika, duble-buble ani ziębią, ani grzeją. Dlaczego? Wiem, skąd się biorą i jak to wygląda od kuchni.

Skąd się bierze zatem okładka książki? Ano albo się ją kupuje, albo zamawia. W przypadku zagranicznych serii wydawniczych nader często nabywa się oryginalny projekt i przerabia na polską wersję. Weźmy na przykład "Drużynę", bo popularna, a Flanagana (prawie) wszyscy znają. Australijskie wydanie serii, a z tego właśnie korzystamy, zaprojektowało brytyjskie studio, odpowiedzialne również za "Zwiadowców", nowe wydanie "Septimusa" i multum innych rzeczy. Otwarty plik okładki kupujemy od nich - nie od australijskiego wydawcy, bo ten (o ile się nie mylę) nabył prawa do ichniego tylko wydania i cześć. Więc jak to wyglądało przy pierwszym tomie?

Kupiliśmy okładkę od BS (studio) i otrzymaliśmy od nich otwarte pliki. Problem numer jeden: autor ilustracji nie jest pracownikiem BS, tylko freelancerem i zachował prawa do swojej pracy. Piszemy więc do autora z informacją, że chcemy wykorzystać jego obrazek w polskiej edycji książki i niech nam przyśle fakturę.  Nie potrzebujemy od niego samej ilustracji, bo tę już mamy wkomponowaną w layout okładki. Teraz otwieramy plik przysłany przez BS i stwierdzamy, że logo serii zostało wykonane ręcznie i możemy je sobie powiesić na ścianie. Ma być "Drużyna", a nie jakiś angielski napis. Logo serii ważne jest, więc zamawiamy je u kogoś, kto ma pojęcie, co z tym fantem zrobić. Potem okładka trafia do składacza, który, po uprzednim spolszczeniu, przygotuje ją do druku i mamy książkę w 99% przypadków oryginalną na polskim rynku.

Piszę "w 99%", bo, jak pokazała Gosiarella, duble zdarzają się również wtedy, gdy mamy do czynienia z oryginalną, dedykowaną okładką. Tak było w przypadku "Pozłacanego łańcucha" i "Gry o tron". Autorem ilustracji jest Stephen Youll i ten akurat obrazek robiony był na konkretne zamówienie i przedstawia, niespodzianka, Johna Snow... Co ciekawe, pierwsze polskie wydanie "Gry o tron" z1998 roku miało zupełnie inną okładkę. Taką.



Dlaczego? Nie mam pojęcia ;-) Grunt, że "Pozłacany łańcuch" Duncana ukazał się w 2000 roku, a nowe wydanie "Gry" dopiero w 2003. I mamy fantastyczny bałagan, którego genezy trudno chyba po 15 latach szukać.

Podobną sytuację mamy w przypadku książki C. S. Friedman "Korona cieni" oraz antologii opowiadań "Legendy II". Ilustracja na obydwu książkach przedstawia Geralda Tarranta, acz tym razem to wydawca "Legend II" skorzystał z dedykowanej "Koronie cieni" ilustracji, której autorem jest Michael Whelan. 
Nawiasem mówiąc na okładce "Legend I" znalazła się praca tego samego autora ;-)

Okej, dość tej graficznej archeologii - odnoszę dziwne wrażenie, że było tego więcej, na przykład imć Elric z Melnibone przyozdobił jakieś przypadkowe dzieło. I też był Whelana ;-) Nie, dość, rozpisałam się, a miało być zupełnie o czym innym.

Miało być o przerażających stockach.

Nie ukrywam, przeglądając wpis Gosiarelli i podane przez nią przykłady, odetchnęłam z ulgą, widząc, że, jak dotąd, niczego nie zdublowałam. Chyba. Mam nadzieję. Bo, wierzcie mi, to wcale nie jest takie łatwe. Jedyną osobą, jaką zdublowałam, jestem ja sama. I zauważyła to dopiero E-szefowa. Wstyd i gańba!

Więc dlaczego stocki? Z bardzo prostego powodu - są relatywnie niedrogie i łatwe do pozyskania. Fotolia. Shutterstock. Dreamstime. I tak dalej. Zakładasz konto, kupujesz z górką kredyty (wewnętrzna waluta), płacisz za zdjęcie, ściągasz i po sprawie. Kiedy już wybierzesz jakąś fotkę, otrzymanie hi-resa zajmuje jakieś 30 sekund. Wygodne, prawda? Tyle tylko, że nie dowiesz się, czy pani Tereska z wydawnictwa Kurza Twarz nie kupiła tego samego zdjęcia 15 minut wcześniej - bo nie ma jak sprawdzić.

Są oczywiście agencje sprzedające zdjęcia z wyższej półki, ale ta wyższa półka jest odpowiednio droższa. A jeśli życzyłbyś sobie mieć wyłączne prawo do foty, cena rośnie. Bardzo. Bardzo za bardzo. Ot i cała tajemnica popularności stocków.

Czytając komentarze pod sprawą dubli-bubli, można byłoby pomyśleć, że pozbawieni jakiejkolwiek inwencji twórczej graficy korzystają z bardzo ograniczonej puli zdjęć, a wydawcy mają w nosie to, czy się powtarzają. Błąd. No, przynajmniej w 99% przypadków. Gdzie stockowy problem najbardziej rzuca się w oczy? Ano w powieściach obyczajowych i sensacyjnych. No, jeszcze w paranormalach i książkach z pogranicza paranormali, bo tam królują twarze z wyeksponowanymi oczyma. A raczej okiem, bo w modzie jest pokazanie tylko jednego ;-)

W idealnym świecie graficy korzystają ze zdjęć robionych na zamówienie. Jak w przypadku okładek do serii "Rywalki", które zwalają z nóg. Ale, ale, mało który wydawca w naszym kraju ma tyle zacięcia, pieniędzy i czasu na to, by pozwolić sobie na organizowanie sesji zdjęciowych. A może i castingów. Wiem, ze takie były, ale są to raczej jednorazowe wybryki. Ciekawostka - seria "Błękitnokrwiści" robiona była na podobnej zasadzie. Zdjęcia/fotomontaże dostarczał nam polski fotograf, opracowanie typograficzne robił Jaguar. Zdjęcia stockowe użyte zostały przy dwóch tomach z serii - przy "Zbłąkanym aniele" i "Wilczym pakcie". W pierwszym wypadku właśnie zdarzył się dubel, nie zdziwię się, jeśli niebawem nadciągnie kolejny.

Powody dubli-bubli są dwa. Stocki i ogólne wytyczne rynkowe, które podpowiadają nam, co i jak. Że tytuł musi być widoczny. Że zdjęcie musi mówić o tym, co jest w środku. Że postaci na okładce mają być ładne. Że lepiej nie pokazywać całej paszczy od frontu, bo się czytelnik nie zidentyfikuje z bohaterem/bohaterką. Że lepiej nie sepia i nie brązy, bo brązy i sepia się nie sprzedają. Że dobrze zrobi trochę dynamiki. Że ślepiące z frontu gały przyciągają wzrok. I tak dalej.

Książka popularna musi mieć popularną okładkę. Mała biała kropka i tytuł wielkości paznokcia nie przejdą.

Zbrojny w takie wytyczne grafik, na którego spadło stworzenie oprawy do powieści, zasiada do biblioteki stocków i zaczyna w nich grzebać. Być może przyjdzie mu tak spędzić cały dzień. Dlaczego? Bo się schodzi. Bo wyszukiwarki dalekie są od ideału. Bo niektórzy fotografowie, zwłaszcza ze wschodu Europy opisują swoje prace w nader oryginalny sposób. Bo po obejrzeniu tysiąca zdjęć bab, którym ktoś zrobił krzywdę blurem, rozpaczliwie potrzebuje się napić... Tak między nami, kiedyś prawie postradałam zmysły od nadmiaru napiętych i muskularnych gości. Co myślałam, że trafiłam, to na zbliżeniu okazywało się, że facet ma dywan na plecach, spojrzenie zboczeńca albo wyraz paszczy jak przy ciężkim zatwardzeniu.
Każdy grafik musi zrobić kilka projektów. Raz akceptuje je (albo odrzuca) li i jedynie wydawca, czasem muszą spodobać się także agentowi i autorowi książki. Bywa, że ciekawy i niestandardowy pomysł jest tak niekomercyjny, że nie ma szans na zaistnienie na rynku. A duble? Znamy to, co lubimy i lubimy to, co znamy. Smutna prawda...

Co jeszcze? Ano to, że na stockach prym wiedzie kilka popularnych modelek. Nie wiem, czy kojarzycie blondynę z białą szczęką, która reklamowała swego czasu prawie wszystko - i zupki instant, i gabinety dentystyczne, i szkoły językowe... Babka jest fotogeniczna. Bardzo. Ale omijam ją szerokim łukiem właśnie przez wzgląd na jej popularność. Nie inaczej jest z fotografami. Chętnie przegląda się zdjęcia tych, o których wiadomo, że mają dużo fajnych fotek.

I dubel gotowy. W zależności od tego, jak duża będzie obróbka, będzie to mniej lub bardziej widoczne ;-)

Jak unikać takich atrakcji? Ano chyba tylko grzebać i grzebać w okładkach wydanych już książek, żeby upewnić się, że nikt jeszcze danego zdjęcia nie wykorzystał. Zastanawiam się tylko, czy to w ogóle możliwe...

A poza tym - ja również uwielbiam okładkowe duble :-) i przeczytanie wpisu Gosiarelli sprawiło mi wiele, wiele radości :) Po oryginał odsyłam na blog autorki: gosiarella.pl

16 komentarzy:

  1. Interesujący wpis, powiem szczerze, że wcześniej nie zdawałam sobie sprawy ile zamieszania jest z okładką. Myślałam, że zazwyczaj wydawnictwo wykupywało ją wraz z prawami do książki i była jak ta oryginalna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. He, he, prawa do tekstu i okładki chyba zawsze są oddzielnie ;-)

      Usuń
  2. Na wpis Gosiarelli zerknęłam kiedyś jednym okiem, jednak nie wczytywałam się za bardzo, tym bardziej w komentarze, jeżeli jednak podniosło się jakieś święte oburzenie, to przyznam szczerze... jestem trochę zdziwiona. Zdublowane okładki absolutnie mi nie przeszkadzają, fajnie jednak, że mogliśmy poznać ten temat od innej strony. ;)
    PS. Ciekawa dyskusja o powielaniu jest też tutaj. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A tam w tej dyskusji ktoś wrzucił okładkę "Blasku" z komentarzem, że na niej ta sama babka, co na okładce, która sprowokowała dyskusję ;-) Pudło :) To nawet stock nie był :P

      Usuń
    2. Jeżeli ludzie się uprą to do wszystkiego coś znajdą. :P Ktoś też wrzucił okładkę "Poza czasem", na której jest ta sama pani co na okładce "Płonącej lampy" Amandy Quick. :)

      Usuń
    3. Ale my byliśmy pierwsi ;-) A tak poważnie, po prostu niezły fotograf :)

      Usuń
  3. Ja tam nie mam nic przeciwko, kiedy okładki się powtarzają i już kiedyś nawet się z tym spotkałam :D Troszkę dziwne wrażenie, kiedy patrzy się na nią jakby po raz drugi,a zawiera coś innego :) Miło poznać jak to tak naprawdę wygląda :) Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Rozjaśniłaś mi trochę sprawę i mniej więcej wiem jak to wygląda od kuchni. A myślałam, że to czyste lenistwo grafików ;)
    Dzięki za ten tekst i za podjęcie tematu ;) Inni jakoś się bali ;)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, czy się bali, czy to mnie po prostu chwilami trzaska :) Tak sobie myślę, że mało kto wie, ile roboty potrafi stać za jedną okładką. I to wcale nie tą, na której zdjęcia prawie nie widać ;-)

      Usuń
  5. Tyle się naczytałam na ten temat, a i tak kilka elementów mnie zdziwiło. Szkoda, że nie ma gdzieś wyszukiwarki okładek.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też bym taką chciała :) Znacznie ułatwiłoby to robotę i zminimalizowałoby szansę dubla.

      Usuń
  6. Widziałam wcześniej wpis Gosiarelli (którą ogólnie uwielbiam za niszczenie dzieciństwa :-D ) i konkretnie w przypadku jednej pani- tej z okładki Primavery wydanej przez Was zaczęłam się zastanawiać ile jest przypadku w przypadku. Bo okładka Primavery bądź co bądź jest całkiem znana, więc aż wierzyć się nie chce, że aż tyle razy zdublowała się przypadkowo... Ale, pewnie to dlatego, że wszyscy chcieli być tak fajni jak Jaguar :-D Sama chętnie bym zapozowała do zdjęcia na jakąś okładkę, ale to mogło by negatywnie zaważyć na sprzedaży ;-)
    Pozdrawiam :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdjęcie z okładki "Primavery" wcale nie jest zdjęciem stockowym ;-) To zdjęcie agencyjne, jedno z najciekawszych "postarzanych". Podejrzewam, że albo zdesperowani graficy szukali czegoś w klimacie i na to właśnie wpadli, albo sami pracownicy agencji fotkę tę podrzucali ;-)

      I nie przeginaj z tym negatywnym wpływem na sprzedaż ;-)

      Usuń
  7. "Pani Tereska z wydawnictwa Kurza Twarz" - padłam i nie mogę wstać XD

    OdpowiedzUsuń